Najlepszym z nich jest podróż z Banaue do Bontoc, autobusem rupieciem, odjeżdża o 11.30. Opony miał łyse na tyle, że wystawało kilka warstw materiału spod spodu gumy. Miejsca na nogi w rzędzie mniej niż w ryanair'ze, do tego stopnia że trzeba było bokiem siedzieć. O ile się takowe miało. Ja siedziałem w otwartych drzwiach na plecaku. W autobusie cały dobrobyt tego świata - kury i suszone ryby. Ludzie i worki fasoli na dachu. Ale nie autobus był najgorszy tylko droga. Nie więcej jak 10% można było nazwać drogą (beton), reszta to sunięcie po błocie, kałużach, nad urwiskami. Obserwowałem tylne koło i modliłem się by było choć 30 cm od brzegu przepaści Przez drzwi widziałem tylko przestrzeń, niczym z samolotu, owszem widoki cudowne, ale w myślach miałem tylko los naszego polskiego autobusu kilka lat temu w Alpach francuskich. Tamten był nowy, ten nie miał prawa jechać o czym upewniały mnie co chwile głośne stuki z podwozia i inne dziwne dźwięki przy zmianie biegów. Trzymać się musiałem całą drogę, żeby nie wypaść dlatego i zdjęć dużo nie zrobiłem, ale i na podstawie tych można sobie może wyrobić opinie. Droga ta jest na tyle unikatowa jeszcze, że brak na niej betonu. Niby prace są ale mając na uwadze, że inną podobną drogę - Halsema Hwy - która jechaliśmy dwa dni później (trochę ponad 100km, 7 godzin jazdy, jeszcze bardziej pokręconą i widowiskową, ale już choć prawie wybudowaną) budują od 1920 roku i wybudowali dopiero w 90%, jest jeszcze czas żeby załapać się na to niesamowite przeżycie.
Droga z Bontoc do Sagady Jeepneyem była spokojniejsza. Nie licząc faktu przymusowego dwugodzinnego postoju z powodu osunięcia się urwiska było ok. W Jeepney'u poznaliśmy pozatym parę innych turystów z którymi spędziliśmy dwa kolejne dni w Sagadzie.
Na jednym ze zdjęć to nie mgła, po prostu jedziemy w chmurach. Inne zdjęcie to widok przez drzwi autobusu przy których siedziałem. Tak to prawda jeszcze jedna osoba w nich stała. Kałuża? Tak właśnie wyglądał ten lepszy kawałek drogi. Kawałek gorszy prowadził przez błoto głębokości chyba do kolan. Nad przepaścią oczywiście.
sobota, 1 sierpnia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Chyba zaczniemy doceniać polskie drogi...
OdpowiedzUsuńPiekna podroz. Bede zagladal. Pozdrawiam z La Paz.
OdpowiedzUsuń7 godzin po wybojach w zatłoczonym autobusie. Zaduch, ścisk, adrenalina jak na bandżi ! A takich fotek to nie ma żadna z koleżanek w pracy. Nie dość ze jedziemy hardkorowo to jeszcze proszę - dodatkowy atut - niemowlak !
OdpowiedzUsuńAle z was egoiści.
Duszno to nie było raczej rześko, a adrenalinę to raczej tylko ja czułem, bo przy drzwiach siedziałem otwartych. Pola znakomitą większość drogi przespała. A koleżanek z pracy to nie mam ani ja, ani Karolina. Jak dotąd pracowaliśmy tylko razem.
OdpowiedzUsuńTa trasa opisywana trwała ok.4 godzin. Druga - rzec można widokowa - trwała faktycznie 7 (a potem kolejne 5 drugim autobusem, ale już po nizinach), ale i warunki nieporównywalne bo i droga wybudowana i autobusik z 10 lat młodszy.
Ps. Zapomniałaś dodać: "biedne dziecko" :P
Patrząc na sprzęta to chyba i tak duże szczęście mieliście,że ten gruchot nie stanął gdzieś tam nad przepaścią - bo kupując bilet świadczysz serwis (czyt. pchasz furę do miasta:))))))))) pozdrawiam Macias
OdpowiedzUsuńZapomniałem dodać, że Pyzula nie była jedynym niemowlakiem/dzieckiem na pokładzie. Na tych Filipinach to sami sadyści nie rodzice :P Kurcze, a przecież mogliby podwieźć Rolls-Roycem pod przedszkole.
OdpowiedzUsuń