niedziela, 5 lutego 2012

Nigdy więcej autobusem?

Podczas naszej poprzedniej podróży zastanawiałem się kto i dlaczego wybiera mocno niekomfortową podróż autobusem kiedy można jechać pociągiem? Co prawda pociąg kursuje tylko dwa razy w ciągu tygodnia ale można się pewnie do tego dostosować.
Tak się złożyło, że i na te pytanie poznałem odpowiedź. Mając w pamięci naszą poprzednią podróż która była chyba najniewygodniejszą podróżą autobusem jaką kiedykolwiek odbyliśmy (a kilka ich było), zdecydowaliśmy że cokolwiek by się nie działo to do Dar wracamy pociągiem. Niewątpliwym minusem podróży pociągiem jest fakt, że przez Kasamę przejeżdża on o 3 rano, jest to na tyle niefajne, że w afrykańskich miastach nie ma czegoś takiego jak oświetlone w nocy ulice, i o tej porze nawet nie tyle niefajnie się poruszać że jest niebezpiecznie, co wydaje się że jest niebezpiecznie bo poruszające się gdzieś w oddali niewidzialne postacie poruszają twoją wyobraźnię.
Mniejsza o to bo na szczęście są jeszcze taksówki z których skorzystaliśmy i zgodnie z zaleceniem kasjera przybyliśmy na dworzec godzinę wcześniej. Na dworcu który standardem przypominał wschodni sprzed jeszcze ledwo kilkunastu lat było już mnóstwo czekających ludzi co uspokoiło nasze obawy. Niestety nie było gdzie usiąść więc po krótkim oczekiwaniu rozłożyliśmy się pomiędzy dwiema kałużami (mimo wszystko to pora deszczowa a dachy dziurawe) pośród ludzi którzy nie wyglądali zgoła na podróżników. Większość wyglądała jakby przyszła się po prostu zdrzemnąć choć warunki nie były specjalnie komfortowe. Całe szczęście, udało nam się ulokować w odpowiedniej odległości od toalety która była w takim stanie, że nawet Karolina wyćwiczona w odwiedzaniu azjatyckich przydrożnych przybytków skapitulowała przed skorzystaniem.
Czekaliśmy w tych okolicznościach i czekaliśmy, aż nadeszła upragniona 3:00. Pociąg nie przyjechał, ale świadomi że pociągi często się tutaj spóźniają, liczyliśmy na to że te kilka minut jednak się pojawi. Wszyscy smacznie spali, a kto nie spał ten się dziwnie na nas patrzył, co nie poprawiało bynajmniej naszego samopoczucia. Szczerze powiedziawszy strach było wyjść i zostawić bagaż, wyjąć aparat, no ogólnie lepiej było nie kombinować bo na dworcu jak to na dworcu i w Polsce i w Afryce element o niezidentyfikowanych zamiarach wobec ciebie zwykle przeważa. No problem był co najwyżej taki że nam trudniej się było zlać z tłumem. Nadeszła 4:00, a pociągu jak nie było tak nie ma. Co gorsza trudno zauważyć jakąkolwiek konsternację wśród naszych "współpasażerów". Wszyscy jak siedzieli tak siedzą, reszta śpi. Na podłodze dosyć twardo. Dookoła smród do którego już po takim czasie przywykliśmy, a którego bukiecie dowiadujesz się dopiero następnego dnia gdy wąchasz swoje ubranie. Wszyscy zmęczeni więc postanowiliśmy brać tury w niespaniu, co w praktyce oznaczało, że Magda spała na wygodnej podłodze z lastryko, a Karolina w wyćwiczonej pozie "na dzięcioła" wraz ze śpiąca Polą na rękach. Spanie na dzięcioła polega na tym, że w momencie przysypiania głowa opada, człowiek automatycznie się wybudza i podnosi głowę po czym historia ta powtarza się po raz kolejny i kolejny.
Nadeszła godzina 5:00 a potem 6:00, a pociągu dalej nie ma. Moje pierwotne nadzieje, na to że jednak się pojawi zdążyły już wygasnąć, i pojawił się defetyzm. Obszedłem jeszcze raz dworzec w poszukiwaniu informacji czy aby nasz pociąg nie został odwołany, ale nic takiego nie znalazłem, gdy po kolejnych dwóch godzinach, około ósmej dworzec budził się do życia znalazłem w końcu jakiegoś pracownika-ochroniarza (bo z karabinem) który udzielił nam odpowiedzi na nurtujące nas od 6 godzin pytanie. "- Ah, pyta Pan o której przyjedzie pociąg? No spóźniony jest będzie koło godziny 14." No to że jest spóźniony to już dobrze wiedziałem, ale resztę jego odpowiedzi uznałem za dowcip lub nieporozumienie i złożyłem na karb mojego zmęczenia. Myślałem, że nie zrozumiałem. Wróciłem do dziewczyn które po spaniu w tych rewelacyjnych warunkach już się obudziły i opowiedziałem całą historię w formie anegdoty. Niestety gdy to opowiedziałem wcale nie wydało się to takie śmieszne więc każda z nich poszła na rekonesans w poszukiwaniu odpowiedzi na nasze pytanie. Karolina która poszła pierwsza wróciła z odpowiedzi, że pociąg będzie o 15:00, a Magda która poszła po niej, że o 16:00. Ja postanowiłem się już więcej nie pytać...
Zostawiliśmy bagaż i udaliśmy się do miasta na śniadanie i obiad. Na wszelki wypadek wzięliśmy ze sobą numer telefonu do kasy. Pociąg odjechał w końcu o 19:00. 16h godzin spóźnienia? Co to dla nas... Teraz musimy sobie odpowiedzieć czy w przyszłości lepiej je spędzić na podejrzanym dworcu nie mając pewność czy ktoś nas nie okradnie gdy przyśniemy, czy w autobusie który mimo, że niewygodny to chociaż można spokojnie zasnąć.
Sama podróż pociągiem nie była już taka zła. Oprócz dziwnej maniery którą posiadał w postaci szarpania co minutę tak mocnego, że można było spaść z łóżka, co w początkach podróży odbierane było przez nas jako przejaw wykolejenia się pociągu, było nawet ok. Po przyzwyczajeniu się do tego, nawet wykolejone wagony których nikt nie sprzątnął i których mnóstwo wzdłuż trasy nie robiły na nas wrażenia. Do celu który był ok. 1200km dalej dojechaliśmy trzeciego dnia o 15. To nam daje ponad 60 godzin! Rekord pobity. I jak tu nie kochać Afryki?

niedziela, 15 stycznia 2012

Malujemy! Czyli nasze perypetie charytatywne.

Jestem murzyn pracujący, żadnej pracy się nie boję! W zambijskiej telewizji niestety serialu z takim mottem nie było, planowali nawet nakręcić, ale po wstępnych badaniach ustalili, że nie cieszyłby się powodzeniem. Spytałem się raz nawet co robią kiedy nic nie robią, odpowiedź była dosyć enigmatyczna, wnioskuję że patrzą jak kukurydza rośnie.
Nasze perypetie charytatywne nie do końca spotkały się z naszymi oczekiwaniami. Zaplanowaliśmy bowiem oprócz przywiezienia zabawek, że również odmalujemy to przedszkole by wyglądało nie co ładniej. Spodziewaliśmy się, że będzie to wydarzenie które pozwoli nam poznać kilka osób, które wspólnie czegoś dokonają. Trochę się jednak zawiedliśmy.
Okazało się bowiem, że całe wydarzenie mimo sfinansowania przez nas farb i sprzętu, nie wzbudza ogólnego zainteresowania i okazało się, że nagle nikt nie ma czasu i nie może. W zasadzie to nawet nie do końca tak. Chętnych znalazło się wielu, ale gdy okazało się, że mzungu (czyli potocznie białasy) nie mają ochoty płacić za to wspólne malowanie, to i u każdego jakoś z czasem zrobiło się krucho. No bo jak to oni będą przedszkole malować za darmo, kiedy kukurydzy na polu trzeba pilnować żeby równo rosła.
Murzyńska dniówka jest nie byle jaka i nie podlega negocjacjom, stąd też cała ironia w moim poście. 80USD za w zasadzie za nie pełny dzień pracy plus obiad. Mało co się nie zakrztusiłem jak to usłyszałem, bo dotarło do mnie skąd tyle nędzy w tej okolicy. Jak oni się tak wszyscy do roboty palą to nie dziwota, że bieda jak piszczy. Każdy malarz to specjalista i za darmo robić nie będzie! Tym sposobem na placu boju zostaliśmy w zasadzie sami. Była jeszcze Pani przedszkolanka „klucznik” dyplomowany kombinator „jak tu nic nie zrobić”, plus jej mąż który ze wszystkich sił bronił honoru wioski i na którego złego słowa powiedzieć nie można, prócz tego że nie robił tego z własnej woli tylko mu żona kazała.
Gdy nasz ‘dream team’ wziął się do roboty to pojawiło się jeszcze kilku pomocników którzy - gdy tylko dowiedzieli się, że trzeba robić za darmo - sprawnie ulotnili się. Pani przedszkolanka cały dzień po mistrzowsku kombinowała jak tu siedzieć, żeby wyglądało że coś robi. Sprytnie więc siadała przy ciastkach, i pałaszowała je z takim zapałem, że gdy się skończyły to musiała odpocząć. Zadanie numer dwa, to zabawa w piłkę z Polą, a gdy już się jej znudziła to poszła przynieść wodę. Wróciła po półtorej godzinie z wiadrem wody i wiadrem mango. Wodę postawiła i zabrała się za wcinanie mango. Spytacie czy przez grzeczność chociaż kogoś poczęstowała? Zjadła trzy, a resztę poszła zanieść do domu, gdzie zniknęła na kolejną godzinę.
Okoliczności tego wydarzenia były na tyle zabawne, że wyglądało to tak jakby to nam zależało cokolwiek „ulepszyć”. Nie chodzi o to, żeby niewiadomo co się działo dookoła, ale pomaga się zwykle komuś kto tej pomocy potrzebuje, jeśli jej nie potrzebuje to pomagający się trochę głupio czuje. I my właśnie tak się głupio czuliśmy, jakby pomalowanie przedszkola to była jakaś nasza fanaberia. W końcu czy ładnie czy brzydko to czas tak samo dzieciom zlecieć musi, po co więc malować, skoro można „kukurydzy popilnować”.
Na szczęście gdy na drugi dzień pojawiły się dzieci, a wraz z nimi uśmiechy na twarzach to trochę wynagrodziło to nam nasze starania. Więcej pozytywnych rzeczy napisze Karolina w oddzielnym poście, bo jeśli takie były to musiały mi ulecieć z pamięci.

sobota, 14 stycznia 2012

W afrykańskim domu

Dzięki znajomościom Magdy zostaliśmy zaproszeni na obiad w jednym z domów w wiosce. Był to dom murowany, z elektrycznością i przed domem było nawet ujęcie wody, a więc taki miejscowy "high class". Normą bowiem w Zambii są domy ulepione z błota, które oprócz małego paleniska nie posiadają żadnych dodatkowych udogodnień.
Pierwsze wrażenia z wizyty uświadomiły nam, że nie "pierwszej świeżości" dom Magdy to na tutejsze warunki, rezydencja niczym dla nas pałac w Konstancinie. Obdrapane ściany, karaluchy maszerujące we wszystkie strony, żyjące niczym w symbiozie z mieszkańcami, ogólnie skromnie. Zauważyliśmy jednak jeden wspólny akcent dla obu naszych kultur. W chałupie nędza jak cholera, ale na honorowym miejscu stoi sprzęt hi-fi. Identycznie jest przecież u nas. Można nie dojadać, brudno wokoło, ale plazma w domu wisieć musi.
Staraliśmy się wczuć w klimat, niczym podczas naszej niegdysiejszej wyprawy w Laosie do lokalnej wioski, ale w afryce (prawdziwej, nie turystycznej) już wyzbyto się chyba całego plemmienno-kulturowego dziedzictwa i pozostał już tylko zwykły obraz nędzy i rozpaczy. Tę lukę w ludzkich potrzebach starają się zapchać wszelkiej maści misjonarze, od księży katolickich, przez jehowych których tu nie brakuje, do w zasadzie wszelkiej maści innych dziwnych religii i pseudoreligii, bowiem nigdzie na świecie nie jest tako zdobyć posłuch jak tutaj. Wszędzie na świecie ludzie są zakorzenieni w swojej historii, lokalnych obyczajach czy kulturze tu wydaje się być pustynia. Każdy wydaje się żyć jak na to okoliczności pozwalają nie martwiąc się ani o przeszłość ani o przyszłość.
Nasze obserwacje są więc również skromne. Podstawowym składnikiem posiłku w Zambii jest nshima (nazywana w innych krajach również Ugali). Jest to mączka kukurydziana którą dodaje się do wrzątku i po ugotowaniu wychodzi rodzaj papki - kleiku o neutralnym smaku. Typową częścią dostarczającą witaminy jest papka z liści dyni które mają smak zwykłej trawy. Przychodząc w gości przynieśliśmy ze sobą kurczaka który nie jest codziennym składnikiem miejscowej diety. Co więcej - zapytaliśmy raz jedno z dzieci jak udały się święta w tym roku, w odpowiedzi usłyszeliśmy: W tym roku nie było świąt. - Jak to? - dopytujemy. - Bo nie było kurczaka. Smutna to historia, ale i dosyć smutna rzeczywistość.
Obiad ugotowaliśmy wspólnie tak jak pozwalały na to warunki. Mając już spore doświadczenie w posiłkach "których wcale nie mamy ochoty jeść" sposób przygotowania nie wywoływał już na nas wrażenia. Pola zasmakowała nawet w nshimie którą jadła, aż jej się uszy trzęsły. Dla uspokojenia dodam, że nic nikomu się nie stało po jedzeniu i wszyscy spokojnie przespali następującą noc :)

Przeflancowanie ludzi na katolicyzm, jakiekolwiek środki nie zostały ku temu użyte, wyjałowiło kompletnie tutejszą ziemię. Pod względem kulturowym jest więc nijako. Zastanawiam się co może być tego przyczyną. Czy kultura miejscowych była aż tak słaba, że tak łatwo poddała się obcym wpływom? Dla porównania przychodzą mi do głowy austarlijscy Aborygenowie którzy w celu ochrony własnej kultury stali się outsiderami we własnym kraju i tak na prawdę do dzisiaj w znakomitej większości są jej wierni. Może ten katolicyzm jeszcze się tu po prostu dobrze nie zakorzenił, nie okrzepł i dlatego odnosi się takie fałszywe wrażenie, jakby się bardziej oglądało zabawę w kulturę, w tradycję niż coś autentycznego.
Biorąc pod uwagę to o czym wspominam wyżej nasza wizyta nie do końca była doświadczeniem kulturowym, tylko zwykłym doświadczeniem biedy w jakiej żyją miejscowi. I to jest w tym chyba najsmutniejsze.

Kameleon

Podobno łatwiej spotkać jadowitego węża jednak nam się udało. Jedno z niewielu egzotycznych zwierząt jakie mieliśmy okazję spotkać.


środa, 4 stycznia 2012

Chishimba Falls.

Północna Zambia to taka specyficzna kraina w której rząd usnął z ręką w nocniku i nie stworzył na czas parku narodowego. Wszystkie więc zwierzęta zostały zjedzone i w promieniu x–set kilometrów można spotkać co najwyżej myszy polne. Poza tym skromnym faktem ten rejon nie odróżnia się specjalnie od innych. W zasadzie, gdyby nie stworzenie tych kilku parków narodowych w każdym kraju to słonie, żyrafy i antylopy oglądalibyśmy już dziś wyłącznie w ZOO na dalekiej północy naszej planety, ewentualnie na zachowanych rycinach. Dziś przeciętny Afrykańczyk o dzikich zwierzętach wie najwyżej tyle co mu dziadek opowiedział – jak smakują. W każdym razie powoli się to zmienia bo cyfryzacja wstępuje do wiosek, może więc będą mieć obejrzeć film historyczny, tfu przyrodniczy, ale o tym w innym poście.
Wracając do tematu, jedyną okoliczną atrakcją są więc wodospady Chishimba z których trudno było na raz wypić wodę, choć nie wątpię, że umiejętność zaśmiecania otoczenia do perfekcji opanowana przez znakomitą większość populacji, zrujnuje i tą atrakcję w niedługim czasie.
Wyprawa nad Chishimbę to szczęśliwie tylko kilka kilometrów, idąc pieszo pozwoli nam to oszczędzić dobrych kilkadziesiąt dolarów za taksówkę. Wejście na „wolontariusza” praktykowane już wcześniej przez Magdę, pozwoli nam oszczędzi oszczędzić kolejnych kilkadziesiąt bowiem bilet wstępu dla obcokrajowców to 15USD. Białego człowieka nie widzieliśmy od czasu wyjazdu z Dar, ciekaw więc jestem jaki mają miesięczny utarg. Droga była dosyć długa i monotonna, po drodze spotkaliśmy mnóstwo osób dla których byliśmy atrakcją nie mniejszą jak oni dla nas. Afrykańczycy przyjaźnie nas witali dziwnymi słowami, które po ich rozszyfrowaniu okazały się być stwierdzeniem „Give me my Chrismas Gift” („Daj mi prezent”), co wcale nie jest dziwne bo święty Mikołaj jest przecież biały i mieszka w Laponii. Po drodze zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracji, w której postanowiliśmy zjeść obiad. W afrykańskim stylu poczekaliśmy na niego dobre 1,5h po czym zaczęło padać, co skomplikowało nasze wypoczynkowe plany. Wodospady w każdym razie widzieliśmy. Ładne.

Hej ho, hej ho, do kościoła by się szło… czyli 1 dzień świąt.

Być może początkowo nie byliśmy zachwyceni tym pomysłem tym bardziej, że msza święta trwa tutaj gratka 3 godziny. Ale, jako że znajdowaliśmy się w wiosce misyjnej gdzie oprócz szpitala, był również kościół (a więc takiej na wypasie), a tym bardziej, że była to wioska dosyć mała (więc co ludzie powiedzą), nie było wyjścia.
Oczywiście nie rozumieliśmy ani słowa więc postaram się tylko po krótce przytoczyć podobieństwa i różnice w obu. Otóż podobnie jak u nas msza składa się z początku, rozwinięcia i zakończenia. Na początku są 3 procesje przez środek, tańce hulańce i swawola, połączone ze śpiewami i wydawaniem z siebie dziwnych dźwięków. Wszyscy którzy wzięli coś na rozluźnienie bawią się dobrze, a co sztywniejsi mają ubaw z tych pierwszych. Procesje oczywiście nie są identyczne, bo zmienia się kolejność przechodzących, kto zaś nie lubi chodzić to może wstać i podygać niczym na dyskotece. Najbardziej nieśmiałym i tym którzy nie znają ruchów pozostaje jedynie przytupywanie nogą. Trochę mi niezręcznie było kręcić filmy w kościele więc proszę o wyrozumiałość. Później jest kazanie które trwa zdecydowanie za długo, ale po którym znów następuje moment rozluźnienia w postaci tańców i na koniec, są jeszcze dwie piosenki i ogłoszenia. Muszę przyznać, że całość robi o wiele lepsze wrażenie niż u nas i gdyby wprowadzić podobne obrzędy u nas to przynajmniej młodych w kościele pokazałoby się zdecydowanie więcej.
Jako całość było to jak dotychczas najbardziej niesamowite przeżycie którego raczej nie mielibyśmy okazji przeżyć gdzie indziej. Mimo 3 godzin wcale nie czuliśmy upływu czasu .





Wigilia w rytmie country

W końcu zostaliśmy uratowani przez Karoliny siostrę i po krótkiej wizycie w kilku najciekawszych miejscach w mieście, które wcale nie były, aż tak ciekawe jak mogłoby się wydawać, wylądowaliśmy w supermarkecie z zamiarem dokonania zakupów świątecznych. Największe miasto północnej prowincji i jedyny, południowo afrykański supermarket „shoprite” (choć u nas w zasadzie króluje portugalska biedronka więc może to wcale nie jest takie niezrozumiałe). Super sobie pomyślałem. W tej części Afryki wszystko jest sprowadzane z RPA łącznie z zapałkami, mlekiem UHT, a nawet jabłkami. Wszystko jest przynajmniej dwa razy droższe, a do tego zakupy robi się przy dźwiękach muzyki country, co czyni zakupy nieco abstrakcyjnym wydarzeniem. Wigilijne danie główne to pierogi nie do końca ruskie bo z ziemniakami i serem cheddar, ale to i tak najbardziej polska potrawa jaką udało się przyrządzić z dostępnych produktów.
Magda mieszka ok. 30 km od Kasamy, co na tutejsze standardy „taksówką” kosztuje 30USD w jedną stronę i to już jest ostateczna cena. Pojazd spełniający rolę autobusu kursuje wyłącznie raz dziennie co daje nam pełne prawo nazywać wioskę Chilubula konkretną dziurą. Trasa wiedzie mniej więcej połowę po asfalcie i drugą połowę po piachu w krzakach, więc jesteśmy wdzięczni Magdzie że po nas wyjechała. Gdybyśmy wzięli taksówkę samodzielnie, podejrzewałbym że kierowca próbuje nas uprowadzić w celu ograbienia i po tylu przeżyciach które mieliśmy, mógłbym nie wytrzymać i ogłuszyć go tępym narzędziem w tył głowy w celach domniemanej samoobrony. Na szczęście jednak bez większych przygód dotarliśmy do celu, którym był tymczasowy dom Magdy. Na tamtą chwilę wydawał się nam dosyć skromny, jednak już po kilku dniach i zdobyciu większej ilości doświadczeń, uznaliśmy go za Pałac przez duże P.
Wigilia choć skromna, to można ją uznać za udaną, choćby dlatego, że nie trzeba było po niej spać na siedzący. Dziewczynom udało się ostatecznie ulepić wspomniane już pierogi, ugotować kapustę z grzybami (zaprawdę zacną) i ugotować barszcz z koncentratu Krakusa. Mimo więc odległości na tyle dalekiej, że Mikołaj na saniach po tym piachu nie dojechał (i musieliśmy go samemu zastąpić), to dałbym jej mimo wszystko więcej punktów niż Wigilii sprzed dwóch lat gdy w Australii w ogródku urządziliśmy barbecue.