piątek, 2 kwietnia 2010

niedziela, 14 marca 2010

Dziękujemy

Dziękujemy za wszystkie maile które od was dostaliśmy. Nawet nie spodziewaliśmy, że tyle osób nas czyta! Jest nam bardzo miło, że nasza podróż była dla was inspirująca. Udowodniliśmy w każdym razie, ze nie jesteśmy tacy niepoważni i że podróże z dzieckiem to nic takiego strasznego i niemożliwego.
W najbliższym czasie jak trochę ochłoniemy po powrocie i odwiedzimy już wszystkich znajomych to obiecuje zamieścić jeszcze trochę więcej zdjęć z naszej podróży i nowych wspomnień i refleksji. Gdy już uporządkujemy (wybierzemy najładniejsze) wszystkie zdjęcia to planujemy zrobić taki ich mały pokaz dla naszych znajomych. Dam znać o tym wydarzeniu na blogu jeśli ktoś z was kogo jeszcze nie znamy chciałby się dołączyć.

piątek, 5 marca 2010

Jakieś krótkie te 9 miesięcy :(

Dotarliśmy. Najpierw do Europy, a teraz już spowrotem do kraju. Spędziliśmy tydzień w Londynie, potem tydzień w Holandii, z Maroko nic nie wyszło bo się jakoś w między czasie rozmyśliliśmy. Co mnie niesamowicie zaskoczyło to fakt, że jakoś tak smutno tym razem było bardziej na zachodzie europy, a w naszej Polsce chyba nawet więcej uśmiechniętych twarzy niż zwykle. Może żyje nam się coraz lepiej, a może powód jest inny? Pierwszego dnia nie ominęła nas jednak "Polska" sytuacja w której jedna emerytowana już Pani zwyzywała od "rur", krzycząc na głos, nieszczęsnego kierowce.Taki nasz lokalny koloryt, a to ponoć młodzież taka niewychowana.
Tak czy inaczej, zaległości z NZ nam niewielkie zostały które na końcu tego posta w postaci zdjęć uzupełnię. Będą to dwa lodowce które robiły wrażenie (Fox i Franz Josef Glaciers) i które w przeciwieństwie do poprzedniego lodowca w okolicy Mt.Cook było pięknie widać, oraz tzw. "pancake rocks" skały w kształcie naleśników. Pięknych widoków było jeszcze więcej, ale po miesiącu ich oglądania nam spowszedniały. Pisząc to dziś z domu, i wyglądając za okno jest mi aż trochę głupio, i wiem że trudno to zrozumieć. Zdjęć z europy praktycznie nie mamy bo odwiedziliśmy miejsca w których wielokrotnie byliśmy. Co więcej po wylądowaniu w Londynie, w reakcji na pogodę i fakt że już niedługo trzeba będzie zacząć coś robić w Polsce (znaczy się zacząć zarabiać pieniądze), ogarnął mnie smutek. Serce chyba zostawiłem w azji, tam gdzie słońce świeci.
30- godzinny lot Pola zniosła rewelacyjnie, bez najmniejszego problemu. No trochę się na koniec przy lądowaniu w Londynie rozpłakała, ale mi się zdaję, że to dlatego że po prostu zrozumiała, że to koniec wyprawy.








niedziela, 21 lutego 2010

A fiordy widziałeś?

Fiordy to nam z ręki jadły... Kto zna dowcip ten się zaśmieje, a kto nie zna ten zagoogla :)
Fiordy rzecz jasna były dla mnie atrakcją numer 1. Jak już się jednak przekonałem atrakcje numer 1 są zazwyczaj rozczarowujące. Człowiek bowiem nastawi się na coś specjalnego a okazuje się, że jest po prostu tylko pięknie. Kurcze, ale piękne krajobrazy są wszędzie dookoła. Nie trzeba jechać do fiordlandu żeby ich niezliczoną ilość obejrzeć. Tak się jakoś składa, że po dłuższej chwili w NZ te piękne krajobrazy zaczynają człowieka denerwować. I tu pięknie i tu pięknie. Gdzie się człowiek nie spojrzy to pięknie. Aż nam się zatęskniło za jakimś przedmieściem Radomia.
Fiordy to góry utworzone przez lodowiec które wyrastają prosto z morza. Do większości z nich nie ma dostępu, a z tych do których jest, najlepiej prezentować się miał Mitre Peak - góra wyrastająca prosto z wody na wysokość ponad 1600m. Foldery mówiły że to powalający widok, ale na miejscu się okazało, to po prostu ładna góra.
Reszta gór o tyle była ciekawa, że to nie były góry takie do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. To były wysokie, płaskie, pionowe granitowe ściany.












piątek, 19 lutego 2010

Nie wszędzie trawa taka zielona

Co po przyjeździe nie trudno zauważyć to fakt, że turystyczna obsługa zarówno w Australii jak i Nowej Zelandii jest na najwyższym poziomie (jaki miałem okazje widzieć). W każdym nawet najmniejszym miasteczku jest informacja turystyczna, znakomicie oznaczone są wszelkiego rodzaju szlaki spacerowe, wszędzie gdzie trzeba stoi zwykle elegancki kibelek. W NZ jako kraju piechurów jest tyle oznakowanych spacerów i szlaków, że śmiało kto odważny może się takim szlakiem przespacerować z najdalej na północ wysuniętego punktu wyspy północnej do najbardziej wysuniętego punktu wyspy południowej (choć może to kiepski przykład bo tego punktu mimo znaków nie udało nam się odnaleźć).
Tak rozwinięta infrastruktura by być ciekawą reklamuje wszystko co się da zobaczyć i o czym można kilka słów powiedzieć. Nie zawsze jednak okazuje się, że jest to jakoś specjalnie widowiskowe czy np. warto nadrabiać 40 km żeby to zobaczyć. Nie do końca mam nawet na myśli 500 tysięcy opisanych wodospadów co prowadzi do ostatecznie do tego, że tych najciekawszych nie zobaczymy bo na wszystkie szkoda czasu. Mam tu jednak dwa takie przykłady przy których więcej o nich gadania niż warto je obejrzeć.
Pierwsza atrakcja nazywa się "moeraki boulders" i co jest w niej fantastycznego (może dla geologa) to fakt, że przy brzegu morza leżą prawie idealnie okrągłe kamienie. Nikt nie wie tylko czemu są takie okrągłe. Wszystko pięknie no i może to nawet dosyć zabawny widok, ale śmiesznie się zaczyna robić gdy zostaje to wypromowane na atrakcje regionu. Przykład numer dwa atrakcji dla geologa to 170 milionowy las skamieniały i zalany wodą. Wiatr historii z nad niego jakoś nie wieje (wieje co najwyżej zimny wiatr) bo go w tej wodzie nie bardzo widać. Wyobraźnie trzeba mieć ćwiczoną od dzieciństwa by w tym miejscu człowieka dreszcze przechodziły bo na dobrą sprawę gdyby opisy przy brzegu nie były specjalnie dopracowane to by do głowy nikomu ta historia sama nie przyszła. Plus w tym drugim przypadku jest taki, że chociaż po raz kolejny możemy spotkać pingwina.



wtorek, 9 lutego 2010

Zwierząt tu ci dostatek..

Za to kiepsko z internetem a zaległości się zbierają... W każdym razie wyspa południowa jest niesamowita pod tym względem, że nie tyle tu są plaże na których leżą ludzie co zwierzęta. Woda zimna jak piorun więc tylko plażowicze z miejscowego klubu morsów się tu kąpią (albo ci co świeżo przylecieli z zimowej europy na tydzień), za jak juz się kąpią to najczęściej nie samemu. Oprócz licznych pingwinów można tu spotkać jeszcze bardziej liczne foki. Zamieszkują chyba całe wybrzeże dookoła wyspy i co rusz widać ich kolonie. Zwierzęta to w dzień leniwe i zwykle leżą w ciągu dnia gdzieś poukładane w dziwnych pozach na brzegu. Przy odrobinie szczęścia można załapać się z nimi na wspólną kąpiel. Gdy foczki okażą się nieodpowiednie to często spotkać też możemy lwy morskie. Zwykle tam gdzie są lwy tam nie ma pingwinów (zwłaszcza tych małych) bo lwy je zwykle zjadają.
Kilka razy udało nam się spotkać również Królewskiego Albatrosa. Ptak to o tyle niesamowity, że rozpiętość jego skrzydeł wynosi ponad 3 metry. Nie może on sobie pozwolić na latanie gdziekolwiek bo by sobie nie poradził. Zamieszkuje więc tylko miejsca w których wieją potężne wiatry. Latając wtedy nie macha specjalnie swymi olbrzymimi skrzydłami tylko szybuje. Jak wspomniałem kilka razy go spotkaliśmy ale za każdym razem gdy wyjąłem aparat to było już tylko tył widać :)
Więcej zwierząt na razie nie pamiętam, ale zdjęcia obiecuje załączyć.











Więcej pingwinów.

Zwierząt, zwłaszcza tych morskich, na południowej wyspie Nowej Zelandii jest dostatek. Leży sobie człowiek spokojnie na plaży, a tu podchodzi do niego pingwin i łypie okiem z głupawą miną. Nie bardzo czym go jest poczęstować, no bo nikt świeżych szprotek przy sobie nie nosi. Pingwin jednak postoi chwile i idzie dalej. W zasadzie to trudno to nazwać chodem, ale patrzenie na tą czynność sprawia wiele frajdy.
A więc - oprócz najrzadszych żółtych pingwinów, które są tak rzadkie (wedle Wiki jest ich tylko 4000, a wedle danych z Nowej Zelandii tylko 400 par) że widzieliśmy chyba połowę ich populacji : ) mieliśmy okazję podglądać inne pingwinki które są niebieskie i tak też się nazywają. Pingwin niebieski oprócz tego, że jest niebieski to jest jeszcze najmniejszym z pingwinów. Pewnie też dla tego ma na tyle pietra wyskoczyć na brzeg i pomknąć do swojego domku, że czeka aż się zrobi dobrze ciemno. My czekaliśmy razem z nim, ale niektórzy z nas się nie doczekali. Nie chcąc się spóźnić na show czekaliśmy już od 20. A jak już wam wiadomo, lato na półkuli południowej ma to do siebie, że się kończy wraz z zajściem słońca. Słońce więc powoli zaszło, a temperatura spadła do +8. My niestety ubrani byliśmy przed zmrokiem więc w raczej krótkie rzeczy. Szybko więc we trójkę przemarzliśmy, co zakończyła się tym, że o 21.30 Karolina się poddała i wróciła z Polą do samochodu. Szkoda.
Niebieskim pingwinom jednak wcale nie śpieszno było się pokazać, bo odczekały jeszcze kolejne pół godziny zanim przypłynęła pierwsza grupa. Ciemno do tej pory zrobiła się na tyle, że gdyby nie czerwona latarka (święcąca na czerwono by nie widziały tego światła pingwiny) przewodnika, to by ich w zasadzie nie było widać. Albo było widać tyle, że równie dobrze mogłoby to być cokolwiek. Niebieskie maluchy podchodzą do życia strategicznie i poruszają się w grupie. Jak je coś zaatakuje, to zje jednego, a reszta w tym czasie ucieknie. Na brzeg też przypływają w grupie która nazywa się tu “raft”. Wygląda to tak, że obserwujemy na wodzie taką śmieszną falę która podąża w stronę brzegu, a gdy do niego dotrze to wyskakują z niej pingwiny. Zbierają się w grupie po czym gdy dotrą do określonego punktu to każdy śmiga w swoją stronę tzn. do swojej norki. Takich pingwinich grupek jest zwykle kilka, a w każdej ok. 20 pingwinków. Cała powyżej opisana operacja zajmuje im ok.. 20 minut. Najlepszy jest jednak sam koniec bo żeby dostać się do swoich norek to muszę przejść na drugą stronę “drogi”. A żeby przejść przez drogę to muszą się przecisnąć pod nogami obserwujących. Ważne jest by ich nie przestraszyć (dlatego nie można robić zdjęć z flashem, a bez po ciemku nie ma sensu robić) więc nie bardzo można się ruszać. Śmiesznie jednak obserwuję się gdy przemykają od nogi do nogi w kierunku swojej norki. Norki właściwie nie są pingwinie tylko królicze. Zanim norka zostanie domkiem pingwina ten musi ją najpierw znaleźć i wykopać z niej królika. Temu drugiemu chyba nie specjalnie to przeszkadza bo królików nie brakowało w okolicy. Tak czy inaczej po tym krótkim przedstawieniu uciekłem i ja decydując się nie czekać na kolejne grupki. Samochód czekał nagrzany, a ja w końcu od ponad dwóch godzin stałem na mrozie.


Drugi rok życia Poli-”jak ja Cię kocham, Tato!!!"

Choć zadbaliśmy o to, by tata był obecny w Jej życiu (porzucając pracę, a następnie wyruszając na 9 miesięcy w świąt tylko we troje), pierwszy rok życia Poli upłynął w dużej mierze pod hasłem “mama jest najważniejsza”.
I oto niedawno nastąpił nieoczekiwany zwrot ku tacie. Pola, która wraz z rozpoczęciem raczkowania wyzbyła się w dużym stopniu lęku przed obcymi i coraz chętniej angażuje się w interakcje, w ciągu ostatnich kilku tygodniu stała się prawdziwą flirciarą i zalotnicą. Nie szczędzi tacie całusów i “przytulasków” (czułością obdarza również swoje pluszowe zabawki), zaczepia Go i szczerzy do Niego swe nieliczne jeszcze zęby, a fikołkom i przewalankom nie ma końca.
Zachęcony tymi przejawami miłości Sebastian zaczął częściej zapraszać Polę na ręce i oto 3 dni temu, podczas spaceru po górach aż 2 razy Pola usnęła właśnie u taty, raz w chuście, drugi raz na rękach.
2:0 dla taty!

K.

środa, 27 stycznia 2010

Żółtym okiem

Gdybyście mnie zapytali które zwierzęta uważam za najfajniejsze to bez wahania odpowiedziałbym, że są to pingwiny. Te śmieszne istoty mają w sobie tyle gracji i wdzięku, że w kilka chwil można się w nich zakochać. Są do tego z pozoru tak fantastycznie nieporadne!
W Nowej Zelandii są takie miejsca gdzie nie trzeba się specjalnie starać by spotkać na plaży takiego gagatka. Nam udało się trafić na pingwiny żółtookie które podobno należą do najrzadszych na świecie! Najrzadszy czy nie, to na pewno te nie były takie strachliwe. Pozowały do zdjęć z głupawym znakiem zapytania na twarzy “o co im chodzi”? Zasuwają przez plaże swoim pingwinim krokiem by schować się gdzieś po drugiej stronie w swoich norkach. Wyglądają jak takie biedy. Od dziś worze w bagażniku torbę z sardynkami. Dla pingwina. Na wszelki.







Kiwi House

Zapomniałem napisać, że odwiedziliśmy Kiwi w sztucznym domku stworzonym by choć kilka z nich miało gdzie przetrwać (jeszcze na północnej wyspie). Kiwi są bowiem zagrożone wyginięciem z kilku powodów. Główny to ten , że oryginalnie na Nowej Zelandii nie było drapieżników. To jest też przyczyna dla której coś takiego jak nielatający ptak mogło tu wyewoluować.
Jednak wraz z pojawieniem się człowieka pojawiły się też inne zwierzęta. Jest tu teraz 4 miliony ludzi, 40 milionów owiec i ponoć 60 milionów possum’ów! Possum dla Kiwi nie tyle jest groźny, że je zaatakuje i zje, bo Kiwi jest na tyle bojowy, że ma szanse sobie poradzić, ale dlatego że znajduje ich jajka.
Kiwi są nocnymi stworzeniami, w celu więc sprzedania biletów po kilkanaście dolarów robią im świński dowcip i w dzień gaszą im światła by były aktywne i by ludzie mogli je podglądać, a w nocy świecą w oczy jarzeniówką by spały. Nie wiem czy im to przeszkadza, pewnie się przyzwyczaiły. Zdjęć jednak robić się nie da, więc Kiwi wam nie pokaże, choć pocieszne to stworzenie.


Aoraki/ Mt.Cook

W Nowej Zelandii mieszka 4 miliony osób, z czego 3 miliony mieszkają na wyspie południowej. Zapowiada się dobrze. Na wyspie południowej znajduje się też miejsce do którego chciałem przyjechać - Fiordland. Nie mam w zasadzie wątpliwości, że będzie mi się podobać.
Pożegnaliśmy się na lotnisku rano o 4. Gosia wsiadła w samolot o 6.15 i już za dwa dni wylądowała w Warszawie : ) a my o 6.45 pomknęliśmy do Christchurch (Zła pogoda została w Auckland) Główne miasto na deser, a my po odpoczynku w kabinie w której też zaplanowaliśmy część wycieczki, udaliśmy się pośpiesznie w trasę.
Nie będę nawet pisał na ten temat. Dodam tylko dwa słowa wyjaśnienia. Woda w jeziorach jest błękitna bo wypłukuje z gór jakieś minarały które w/w kolor jej nadają. Lodowiec jest natomiast ukrty pod kupą tych czarnych kamieni i ma ponoć 600 metrów głębokości. Woda wypływająca z lodowca ma zaś kolor wody z kredą ale czemu to wam nie powiem - pewnie dlatego, że jest brudna. Po drodze odwiedziliśmy też farmę łososi. Łosoś ponoć najlepszy na świecie dlatego, że hodowany w kanale. Nie chodzi bynajmniej o to, że w górskiej wodzie pływa, chodzi o to, że biedak płynie przez dwa lata - zanim mu głowę utną - pod prąd. Coś jak masowane krowy w Japonii.