Zwierząt, zwłaszcza tych morskich, na południowej wyspie Nowej Zelandii jest dostatek. Leży sobie człowiek spokojnie na plaży, a tu podchodzi do niego pingwin i łypie okiem z głupawą miną. Nie bardzo czym go jest poczęstować, no bo nikt świeżych szprotek przy sobie nie nosi. Pingwin jednak postoi chwile i idzie dalej. W zasadzie to trudno to nazwać chodem, ale patrzenie na tą czynność sprawia wiele frajdy.
A więc - oprócz najrzadszych żółtych pingwinów, które są tak rzadkie (wedle Wiki jest ich tylko 4000, a wedle danych z Nowej Zelandii tylko 400 par) że widzieliśmy chyba połowę ich populacji : ) mieliśmy okazję podglądać inne pingwinki które są niebieskie i tak też się nazywają. Pingwin niebieski oprócz tego, że jest niebieski to jest jeszcze najmniejszym z pingwinów. Pewnie też dla tego ma na tyle pietra wyskoczyć na brzeg i pomknąć do swojego domku, że czeka aż się zrobi dobrze ciemno. My czekaliśmy razem z nim, ale niektórzy z nas się nie doczekali. Nie chcąc się spóźnić na show czekaliśmy już od 20. A jak już wam wiadomo, lato na półkuli południowej ma to do siebie, że się kończy wraz z zajściem słońca. Słońce więc powoli zaszło, a temperatura spadła do +8. My niestety ubrani byliśmy przed zmrokiem więc w raczej krótkie rzeczy. Szybko więc we trójkę przemarzliśmy, co zakończyła się tym, że o 21.30 Karolina się poddała i wróciła z Polą do samochodu. Szkoda.
Niebieskim pingwinom jednak wcale nie śpieszno było się pokazać, bo odczekały jeszcze kolejne pół godziny zanim przypłynęła pierwsza grupa. Ciemno do tej pory zrobiła się na tyle, że gdyby nie czerwona latarka (święcąca na czerwono by nie widziały tego światła pingwiny) przewodnika, to by ich w zasadzie nie było widać. Albo było widać tyle, że równie dobrze mogłoby to być cokolwiek. Niebieskie maluchy podchodzą do życia strategicznie i poruszają się w grupie. Jak je coś zaatakuje, to zje jednego, a reszta w tym czasie ucieknie. Na brzeg też przypływają w grupie która nazywa się tu “raft”. Wygląda to tak, że obserwujemy na wodzie taką śmieszną falę która podąża w stronę brzegu, a gdy do niego dotrze to wyskakują z niej pingwiny. Zbierają się w grupie po czym gdy dotrą do określonego punktu to każdy śmiga w swoją stronę tzn. do swojej norki. Takich pingwinich grupek jest zwykle kilka, a w każdej ok. 20 pingwinków. Cała powyżej opisana operacja zajmuje im ok.. 20 minut. Najlepszy jest jednak sam koniec bo żeby dostać się do swoich norek to muszę przejść na drugą stronę “drogi”. A żeby przejść przez drogę to muszą się przecisnąć pod nogami obserwujących. Ważne jest by ich nie przestraszyć (dlatego nie można robić zdjęć z flashem, a bez po ciemku nie ma sensu robić) więc nie bardzo można się ruszać. Śmiesznie jednak obserwuję się gdy przemykają od nogi do nogi w kierunku swojej norki. Norki właściwie nie są pingwinie tylko królicze. Zanim norka zostanie domkiem pingwina ten musi ją najpierw znaleźć i wykopać z niej królika. Temu drugiemu chyba nie specjalnie to przeszkadza bo królików nie brakowało w okolicy. Tak czy inaczej po tym krótkim przedstawieniu uciekłem i ja decydując się nie czekać na kolejne grupki. Samochód czekał nagrzany, a ja w końcu od ponad dwóch godzin stałem na mrozie.
wtorek, 9 lutego 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz