sobota, 8 sierpnia 2009

Cultural Village - dla frajerów.

CS Member zabrał nas na wyprawę do Monsopiad Cultural Village. To miejsce które ma pokazywać jak żyła tutaj rdzenna ludność, prowadzona jest przodków tutejszych autochtonów którzy nawet kontynuują dawne rytuały (na potrzeby turystyki oczywiście). O 14 miał być Cultural Show na które specjalnie się wybieraliśmy. Wyobrażaliśmy sobie jakiś mini festival gdzie będzie mnóstwo ludzi i atrakcji. Cóż, za niespodzianka na początku gdy musieliśmy za wstęp zapłacić po 50PLN. Niespodzianka, bo ani nie wiedzieliśmy za co to, ani nie bardzo sprzedający umiał nam wytłumaczyć. Jedno przy czym obstawał to to, że dostaniemy "welcome drink". No nic, sami nie przyjechaliśmy nie wypada odmówić, zwłaszcza, że to kawałek za miastem no i nie wypada robić za "dziadów" :) Niestety nasze początkowe przeczucia okazały się trafne. Trafiliśmy na najgorszy pic dla emerytowanych turystów, który nie tylko nie był wart 100PLN (za te pieniądze ma się tutaj 1,5 noclegu lub jak kto woli 5 całkiem przyzwoitych dwuosobowych posiłków), ale byłby żałosny i za darmo. Wszyscy już jednak o tym chyba wiedzieli bo jedynymi osobami oprócz nas była jakaś para amerykańskich turystów w wieku słusznym.
A więc od początku. Do wyboru jako powitalny drink mieliśmy dwie rzeczy: rozrobiony z wodą kiepski syrop pomarańczowy lub wino ryżowe. Wzięliśmy wino, ale i ta dostaliśmy obie rzeczy. Wino dostaliśmy w kieliszeczku z 30ml. Identyczne piłem na opisywanym już górskim odludziu na Filipinach. Tylko tam stała butelka litrowa i każdy mógł sobie nalać ile chciał. W cenie noclegu oczywiście. A cena noclegu to 10PLN/os. Wszystko podawane w drewnianej chatce przez śmiesznie przystrojonych "potomków plemienia Kadzanów". Punkt numer dwa programu zawierał możliwość przespacerowania się po wiszącym moście. Żeby zobaczyć jak to jest! (sic!). "Nie ma co przechodzić na drugą stronę bo tam nic nie ma" - ostrzegała nasz przewodnik. Później kilka opowieści o zabijaniu wrogów, jak to obcinano głowę, nabijano na pal i czekano, aż ptaki i inne zwierzęta oczyszczą kość. "Ale Państwo nie macie się już czego obawiać" - próbowała wszystkich rozśmieszyć opowiadająca. Kilka rzewnych opowieści i przechodzimy do wspomnianego wyżej show. Festiwal to żaden bo oglądających nas było cztery osoby, przedstawienia się odbywają co 2 godziny. Karolina też tylko jednym okiem bo chodziła wkoło ze śpiącą w chuście Pyzą. Straty żadnej z tego powodu nie miała, bo cały show polegał na odtańczeniu kilku "ludowych" tańców przy akompaniamencie muzyki. Wszystkie tańce miały wspólny tytuł "Zrób mi zdjęcie". Bo tak wyczerpującej dawce kultury udaliśmy do ważnego pomieszczenia przed wejściem do którego trzeba wypowiedzieć zaklęcie i zdjąć buty. Dawno widać tam nikt nie wchodził bo przed tym samym wejściem leżał zdechły kogut. Długo już tam musiał leżeć, bo i dobrze śmierdział. W środku kilka wycinków z gazety i czaszek dawnych wrogów (to fragment z dedykacją do Marcjanny) na sznurkach. Nie ma na czym oka zawiesić, a i przewodnik nie bardzo ma o czym mówić bo głównym tematem jest pokazywanie naszyjniko-pasa z brązowych kółek i prezentacja jego ciężaru - "A wiecie Państwo, że kobiety to takie try pasy musiały nosić? Ale proszę się nie martwić, tylko podczas specjalnych uroczystości" - wszyscy odetchnęli z ulgą.
Na koniec pokaz dawnych rozrywek - rzucanie rzutką, chodzenie na szczudłach, urwaliśmy bo wiało nudą.
Szkoda wielka bo CS jako miejscowa osoba na pewno mogła pokazać nam coś o wiele ciekawszego niż taki chłam. No ale mieliśmy choć transport za darmo...
http://www.monsopiad.com/






Kilka słów od Karoliny...


Dziecka prawdziwe potrzeby

Tym, którzy nadal pukają się w głowę i kręcą nosem na nasz “niepoważny” pomysł zabrania 6 miesięcznego niemowlęcia w 9 miesięczną podróż dedykuję ten oto fragment książki Jean Liedloff “W głębi kontinuum”:

“Rodzice, których cały dzień obraca się wokół spraw opieki nad dzieckiem,
są nie tylko zmęczeni i męczący dla innych, ale i opieka, jaką swym dzieciom zapewniają, przeważnie im szkodzi.
Niemowlę oczekuje, że będzie się znajdować w centrum życia aktywnej
osoby, w stałym fizycznym kontakcie, obserwując rzeczy i czynności, jakich
samo w życiu doświadczy. Kiedy trzyma sieje na rękach, jest bierne, wszystkie
zmysły ma nastawione na obserwację. Cieszy się, gdy dorosły poświęci mu od
czasu do czasu bezpośrednią uwagę, całuje je, łaskocze, podrzuca itp. Głównym
jego zajęciem jest jednak obserwowanie działań, interakcji i otoczenia swego
opiekuna, osoby dorosłej lub starszego dziecka. Informacje, jakie przyswaja,
przygotowują je do zajęcia miejsca w społeczności, pomagają zrozumieć, czym
zajmują się bliscy ludzie. Jeśli to przemożne pragnienie zakłócisz - patrząc pytająco
na dziecko, które pytająco patrzy na ciebie - budzi się w maleństwie ogromną
frustrację i paraliżuje psychikę. Oczekiwanie dziecka zostaje oszukane, chce
ono bowiem być czymś marginalnym w stosunku do silnej, zajętej swoimi sprawami
osoby zajmującej centralną pozycję, a tymczasem widzi ją wygłodniałą
emocjonalnie, służalczą, spodziewającą się jego akceptacji. Dziecko będzie nadawać
coraz mocniejsze sygnały, ale nie po to, żeby skupić na sobie więcej uwagi.
Domaga się zapewnienia mu odpowiedniego rodzaju doświadczenia. Wiele jego
frustracji wynika z faktu, że sygnały te (świadczące, że coś jest nie w porządku)
nie są w stanie poprawić sytuacji.”

Garstka wspomnień.

Pierwsze tygodnie z maleńką Polą w domu były wyczerpujące. Bezbronny pyszczek niemal przez 24 godziny przyssany do mojej piersi rozpaczał okrótnie a ja nie mogłam dociec dlaczego. Instynkt podpowiadał mi, żeby Jej tej piersi nie zabierać, choć pielęgniarki i położne straszyły że mi się te piersi rozpuszczą od tego ciągłego trzymania w mokrej paszczy Polciowej. Skoro jednak ten cyc był Poli do szczęscia tak bardzo potrzebny postanowiłam poświęcic nie jednego a dwa cyce :P
Piersi jakoś niespecjalnie na tym ucierpiały, a stan permanentnego przyssania do nich trwał tylko pierwsze 4-5 tygodni.
Czasami jednak i cyc nie był wstanie uspkoić niespokojnej Poli, więc gdy on nie dawał rady, zmęczona jeszcze porodem, a bardziej pewnie zarwanymi nocami i tym, że nie dane mi było odespać 14 godzinnego rodzenia się Poli, chodziłam po domu energicznie kołysząc Polę na rękach. Gdy mnie brakło sił, kołysał Sebastian.

I tak kołysaliśmy i nosiliśmy Polę, która z każdym dniem robiła się coraz cięższa przez pierwsze 6 miesięcy ile tylko dusza pragnęła, czasami złoszcząc się, że nic innego w domu zrobić nie było można.
Na początku było relatywnie łatwo. Z przyssaną do piersi 4 kg Polą można było godzinami czytać książki i “siedzieć” w necie. Pogoda za oknami i tak nie sprzyjała wystawianiu chociażby czubka nosa (dla zdrowotności jednak spacerowaliśmy prawie codziennie) więc siedzenie w zaciszu domowego ciepła nie doskwierało, aż tak bardzo.
Monotonia i fakt, że Pola wymagała takiej intensywnej opieki były jednak dla mnie wyczerpujące i choć bycie matką wydawało mi się najcudowniejszym doświadczeniem, czułam się czasami jak piesek na uwięzi.
Z czasem jednak Pola odkleiła się od piersi i zapragnęła uczestniczyć w życiu rodzinnym. I tu właśnie zaczęły się “schody”. Okazało się bowiem, że nasze wyobrażenia na temat tego uczestnictwa są skrajnie różne. Mnie się wydawało, że Pola będzie sobie obserwować toczące się życie zza szczebelków swoje kołyski, lub zakupionego specjalnie po to, żeby można Ją było posadzić blisko siebie bujaczka. Pola natomiast życie chciała obserwować z wysokości moich rąk. Ale jak tu odkurzać, gotować, prać, sprzątać, a zwłaszcza pisać wypracowania i przygotowywać się do egzaminów z dzieckiem na ręku? I jak tu nie umrzeć z nudów powtarzając dzień w dzień te same rutynowe czynności????!
Te pierwsze kilka miesięcy nie było łatwych. Staraliśmy się jak mogliśmy aby Pola była otoczona troskliwą opieką jakiej wymagała, choć często oznaczało to rzucenie wszystkiego w przysłowiowy kąt i chodzenie z niespokojną lub wręcz marudną Polą po domu. I znów, 2-3 miesięcznej Poli wystarczało, że była na rękach, starszą Polę oglądanie po raz setny 4 ścian domu wkurzało równie bardzo jak tego, kto Ją nosił.
Ponieważ wykonywanie prac domowych z Polą średnio mi wychodziło (wieszałyśmy razem pranie, “ogarniałyśmy” dom i odkurzałyśmy, ale gotowanie było poza naszymi możliwościami ze względu na mały metraż kuchni) a poza tym zajmowały one niewielki tylko kawałęk dnia, postanowiliśmy, że najlepiej uciec z tych 4 nudnych ścian. Tak, tylko gdzie tu uciec z niemowlakiem w wielkim mieście? Najlepiej sprawdzały się wyprawy w plener, wszelkie wielkomiejskie rozrywki typu centra handlowe, zatłoczone kawiarnie i restauracje czy chociażby spacer w tłumie drażniły Polę więc trzeba było ich za wszelką cenę unikać.
Ehhhh, życie z niemowlakiem w wielkim mieście nie jest łatwe.
Siedzenie z nim w domu tym bardziej.

W świat z niemowlakiem.

Decyzję o wyjeździe na długich 9 miesięcy podjęliśmy jeszcze zanim postanowiliśmy powiększyć się o 3 członka rodziny, przyjście Poli na świat Jej nie zmieniło, bo choć pojawienie się takiej kruszyny na świecie sporo w życiu zmienia nie powinno jednak zaburzać jego normalnego trybu. Tak bowiem, jak pisze Liedloff życie powinno toczyć się swoim własnym torem, choć narodziny dziecka są ważnym wydarzeniem, jego przyjście na świat nie powinno oznaczać wywrócenie wszystkiego “do góry nogami” i podporządkowaniu go tej małej istocie. Zbyt duże skupienie się na dziecku nie służy ani jemu ani jego wykończonej taką intensywną opieką i porzucieniem swych dotychczasowych zajęć i zainteresowań matce.
W Polsce wychodziło różnie, chcąc zapewnić Poli opiekę, której wymagała nieraz rezygnowałam ze swoich planów, wyjścia do znajomych, czy wykonywania codziennych czynności, bo pogodzenie ich realizacji z opieką nad marudną Polą wydawało się niemożliwe. Myślę, że obie na tym traciłyśmy, ja czułam się ograniczona i zmęczona, a Pola po prostu znudzona.Bywały oczywiście i dobre chwile lub dni, kiedy to Pola miała zapewnioną odpowiednią dawkę wrażeń i doświadczeń o których pisze Liedloff. W takie dni Pola tryskała pozytywną energią i szczerzyła swe bezzębne dziąsełka do wszystkich. Czasem z kolei te 6 miesięcy (które musieliśmy spędzić w Warszawie ze względu na moje studia) dłużyło się niemiłosiernie nam wszystkim, z drugiej strony wizja bycia w podróży przez 9 miesięcy z kwękającą Polą wydawała się równie mało atrakcyjna.
Zdecydowaliśmy jednak, że nasze życie mimo wszystko powinno toczyć się normalnym torem.
Dziś z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że decyzja o wyjeździe była dobrym posunięciem. Bycie w ciągłym ruchu i cały czas z nami, zmieniające się krajobrazy, ludzie i co dzień inne doświadczenia, to było to czego Poli było potrzeba, by z kwękającego niemowlaka zmienić się w radosną roześmianą Pyzulę.

O kilku stereotypach.

Istnieje pogląd, którego nota bene jeszcze do niedawna sama była wyznawczynią, że niemowlę musi mieć ułożony w miarę stały rytm dnia, jego brak zaburza w nim bowiem poczucie bezpieczeństwa. A więc drzemki o (w miarę) stałych porach, te same wieczorne rytułały i godzina snu.
No cóż, niemowlę któremu nie zapewniono fundamentalnego poczucia bezpieczeństwa przez stały kontakt z matką być może musi się takim rytmem podpierać. Niemowlę, które wie, że jego rodzice są tóż obok, że zostanie nakarmione gdy jest głodne, zaśnie spokojnie w ramionach jednego z ich, gdy będzie zmęczone lub zostanie utulone gdy zdarzy mu się jakaś przykrość, niczego takiego jak stały rytm dnia nie potrzebuje. Poza tym, skoro rytm ten okrślony jest porami karmienia i spania to może poza nocnymi porami spania, które bywają w podróży rozregulowane, karmienie i dzienne drzemki pozostają bez zmian. Gdy małe jest głodne je (niezależnie czy jest to dworzec autobusowy, lotnisko, środek lasu czy piaszczysta plaża) gdy chce spać, śpi, znów niezależnie od miejsca albo w chuście albo przy piersi.
Kto zna Polę ten wie, że do maluchów spokojnych nie należy. Rozprasza się przy jedzeniu, trudno Ją uśpić, sen ma często niespokojny. A jednak odkąd jesteśmy w podróży problem zasypiania właściwie zniknął. Nadal trzeba Jej poszuszać do uszka czasami, ale często zdarza się, że zaśnie w chuście sama, od jakiegoś też czasu wieczorem ćwiczy samodzielne zasypianie turlając się po prostu po łóżku dopóki w końcu nie zaśnie. Absolutnym ewenementem zaś w Jej wykonaniu było ostatnio zaśnięcie na siedząco (u mnie na kolanach) w autobusie!
Nie twierdzę, że to zasługa podróżowania, jak by nie było z każdym dniem Pola dojrzewa coraz bardziej. Chciałabym jednak zwrócić uwagę na fakt, że nawet takiemu niespokojnemu maluchowi jak Pola bycie w ruchu i ciągłe zmiany całkiem służą. Nie raz ludzie dziwią się, że Pola nie płacze, bo faktycznie odkąd jesteśmy w podróży płacze bardzo rzadko. Ponieważ zaspokojone są Jej potrzeby bezpieczeństwa, łaknienia i odpoczynku, zapłakać zdarza Jej się głównie wtedy gdy zbyt długo siedzimy w jedym miejscu, gdy jest po prostu nudno.

Drugi stereotyp dotyczący wychowania niemowlaków podaje, iż potrzebują one ciszy i spokoju. Prawda, nie dla nich dyskoteki, zadymione nocne kluby i centra handlowe. Pola jest zdecydowanym wrogiem tych ostatnich i nie ma Jej się co dziwić, dorosły człowiek dostaje w nich oczopląsu, a co dopiero niemowlak, który poza rozglądaniem się niewiele ma tam do roboty. Głośne miejsca to przede wszystkim domena wielkch miast, te staramy się omijać lub gościć w nich krótko.
Pola zdecydowanie preferuje plener, przemieszczanie się zapewnia go Jej pod dostatkiem. Przeżywa w chwili obecnej ogromną fascynację zwierzątkami, fakt że przebywamy w dość egzotycznych miejscach zapewnia Jej różnorodność doświadczeń.
Bycie w podróży to również stały kontakt z ludźmi. Ku naszemu zdziwieniu Poli, która z rezerwą traktowała dotąd obcych, Azjaci bardzo przypadli do gustu. Daje się im zaczepiać i sama na te zaczepki odpowiada, ba nierzadko sama je inicjuje. Poza momentami kiedy jest zmęczona, chętnie też daje im się nosić na rękach.
Cudownie jest patrzeć jak pięknie rozwija się i przystosowuje do życia, jak bacznie obserwując otoczenie uczy się od niego i je naśladuje.

O bezpieczeństwie i higienie słów kilka.

Najlepsze zostawiłam sobie na deser J Kolejnym “mocnym” kontrargumentem wybierania się w podróż z maluchem jest stwierdzenie, że tylko się człowiek umęczy, że w “niecywilizowanych” warunkach nie będzie jak malucha wykąpiać, gdzie kupić pieluch, że będzie chodził brudny i dopadnie go milion tropikalnych chorób, które skończą się jego niechybną śmiercią.
Z tym umeczeniem to cóż, jak się ktoś męczy z maluchem to i w podróży się z nim umęczy, ale wcale nie bardziej niżby się z nim umęczył w domu. W podróży bowiem odpadają takie zmartwienia jak “co by tu dziś zrobić” lub chociażby odliczanie minut do kolejnej drzemki, byle mieć chwilę na zrobienie czegoś ciekawszego niż strojenie głupich min lub zabawa w “leci samolocik”.
Jeśli zaś chodzi o higienię, bolesna prawda jest taka, że kąpiąc malucha codzień i zmieniając mu ubranko przy byle zabrudzeniu folgujemy naszemu wrodzonemu poczuciu estetyki, a nie zaspokajamy potrzeby niemowlaka.
Maluch w nosie ma bowiem, czy wykąpany jest codziennnie czy co drugi dzień, czy owa kąpiel odbywa się w wannie czy w aluminiowej misce, czy wreszcie na jego ubranku zostały resztki kurczaka lub marchewki.
Co do czyhających na każdym rogu chorób zaś, no cóż i w kraju na malucha czyha niejedna, w skutkach równie niebezpieczna co malaria lub denga. Faktem jest zaś, że ryzyko zachorowania na ową tropikalną chorobę jest million razy mniejsze niż na grypę lub zapalenie płuc, które nieraz kończą się hospitalizacją.
Jak dotąd Poli przytrafiła się jedynie 3 dniówka, choroba równie popularna wsród niemowlaków w Azji jak i w Europie, można nawet rzec, że obowiązkowa.

Tak więc to czego niemowlę na prawdę potrzebuje, to nie stosu czystych i wyprasowanych ubranek, edukacyjnych zabawek i spokoju w zaciszu znanych 4 ścian własnego domu, lecz dwojga kochających rodziców, którzy zapewnią mu poczucie bezpieczeństwa oraz różnorodność doświadczeń.
Poczucie bezpieczeństwa jest maluchowi zapewnione dzięki ich ciągłej obecności, noszeniu na rękach lub w chuście oraz zapewnieniu jedzonka (tu karmienie piersią sprawdza się rewelacyjnie) i spania.
Szerokie spektrum doświadczeń, które codziennie dane są przeżywać maluchowi i obserwować z wysokości rodzicielskich ramion sprawia, że maluch ten rozwija się w poczuciu że świat jest fascynującym i przyjaznym miejscem. Z czasem staje się coraz bardziej odważy i chętny by obcować z ludźmi a także bardziej angażować się w interakcje z nimi. Tak właśnie jest z Polą, która coraz baczniej obserwuje otoczenie i coraz chętniej i odważniej nawiązuje z nim kontakt.
My z kolei spełniamy swoje marzenie o podróżowaniu i obcowaniu z innymi kulturami, cała nasza trójka żyje zaś w poczuciu że jest jak być powinno, że robimy to, co sprawia nam przyjemność i cieszymy się sobą nawzajem.

piątek, 7 sierpnia 2009

KK, night market i hotel na pustkowiu.

Wróciliśmy do KK gdzie na kolejnych 12 dni mieliśmy zarezerwowany hotel jeszcze z Polski. Jak się jednak okazało hotel tylko z nazwy znajdować się miał w KK. W rzeczywistości znajduje się jakieś 8 km dalej w kierunku bliżej niezidentyfikowanym bo dookoła tylko piasek z rzadka przerośnięty trawą. Do wody daleko, do miasta daleko. Ktoś miał za dużo pieniędzy i działkę i postanowił wybudować tu największe centrum handlowe Borneo wraz z 4 hotelami. Sąsiedztwo wyśmienite, bo jest tu i Novotel i Best Western etc no i wspomniane największe centrum handlowe 1Borneo. Hotel elegancki, że wstyd narzekać porównując do niektórych z miejsc gdzie nocowaliśmy, ale jednak czegoś braknie. Problem polega na tym, że wszędzie daleko, a my czujemy się jakbyśmy mieszkali w Galerii Mokotów. Tylko na dobrą sprawę nie po to przecież jechaliśmy taki kawał.
Z Galerii na szczęście kursuje darmobus do miasta. Jedyne 30 minut i jedyne 18 miejsc co pół godziny. Oczywiście na zapisy. Wystarczy taki bo KK jest raczej niewielkie i raczej niewiele w nim zobaczyć można. Ot, miasto i to w porównaniu z innymi ładne i ucywilizowane, choć - o ironio - jego największa atrakcją jest nocny market. A co to jest nocny market? Kiedyś gościliśmy zagranicznych turystów którzy niesamowicie chcieli pojechać na Stadion (w Warszawie). Zachodziłem w głowę po co wogóle ktokolwiek miałby tam jechać. Otóż szukali folkoloru którego próżno wypatrywać w mieście. Tu podobnie - miasto ucywilizowane - a na nabrzeżu taki brzydki wyprysk jak nocny market, mega-giga bazar gdzie można kupić każde dziadostwo, ale co więcej można zjeść wyśmienicie i całkiem niedrogo wszelkiego rodzaju owoce morza, ryby a kto chce to i zwykły malajski posiłek - ryż z czymś tam :) My skosztowaliśmy ryby papuziej. To ta niebieska - porcja dla dwóch osób 18RM (~15-16PLN). Smakuje jak ryba morska, ale jest dobra choć bałem się czy kolor nie wpłynie na smak :)
Z jedzeniem w Malezji nie jest łatwo. Trudno tu bowiem osobie taka jak ja się najeść. Ryż raz dziennie zjem, ale potem problem. Nigdy nie sądziłem, że zamarze za kanapką z serem (może być podlaski), a jednak. Niestety w supermarkecie nie ma tu nic co nadawałoby się do sporządzenia kanapek. Sera żółtego nie ma, tzn. jest topiony taki jak hohland w cenie 10PLN 5 plasterków, wędliny nie ma tzn. jest coś co gdyby miało kolor jadalny to u nas nazywałoby się mortadelą, ale co najgorsze nie ma pieczywa tzn. jest coś co nawet w chwilach świetności nie mogłoby konkurować nawet z angielskim białym pieczywem tostowym.







Małe, białe i wywołuje wokoło sensacje?

To jest wprost nieprawdopodobne, że każdy wkoło tak cieszy się jak zobaczy Pyzulę. Non stop ktoś nas zaczepia, dzieci podbiegają i wołają baby baby, inny choć z ukradka za nogę uszczypie, ale sprawia to im wszystkim jakąś nieopisaną i niesamowitą radość. Na początku bardzo nam się to podobało, ale powoli zaczyna być już męczące, bo często idąc ulicą wypada się zatrzymać kilka razy i pozwolić przechodniom uzewnętrznić swój zachwyt.





poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Sagada - a trupy tu sadzają na krzesłach.

Sagada to miejsce które się charakteryzuje specyficznym, animistycznym sposobem chowania ludzi. Wiesza się ich trumny na skałach. Ale to dopiero na sam koniec, i trzeba pamiętać, że nie każdy może liczyć na taki zaszczyt, bo trzeba spełnić kilka warunków. Trzeba być w związku, posiadać wnuki i mieć dobrą opinię. Jeśli spełni się te trzy plus czwarty - zejdzie się z tego świata, to można liczyć na tradycyjny pochówek. Polega on na tym, że do skały gdzieś wysoko mocuje się krzesło. Na tym krześle sadza się martwego denata, a pod skałą urządza się stypę. Taką tydzień trwającą. Wszyscy się bawią, tańczą etc. a zmarły ma ostatnią okazją sobie na to wszystko popatrzeć, pożegnać się ze światem i z rodziną. Po tym czasie zdejmuje się go z krzesła, wsadza w trumnę i montuje w tym samym miejscu.
Obrządek - przeczytałem właśnie na wiki - już w dzisiejszych czasach ma być nie odprawiany, ale nasz przewodnik upierał, się że ostatni odbył się dwa tygodnie temu. Wszystko przeniosło się jednak dalej od wioski, bo od zmarłych straszny smród się roznosił po wiosce, co kiepsko wpływało na turystykę.
Historia fajna, sam bym wolał powisieć na krześle nad imprezą niźli po trzech dniach pod ziemią wylądować. W rzeczywistości nie wygląda to wcale jakoś znakomicie. W niektórych miejscach trumny zwyczajnie spróchniały, a kości rozsypały się po okolicy, gdzieniegdzie je zebrano i poupychano po okolicznych jaskiniach.
Sama wioska to nie Zakopane, ale kilka dni odpoczynku tutaj można polecić. Przyjemnie i cicho. I jedna dobra restauracja w centrum na zapisy (sic!). trzeba przyjść po południu, złożyć zamówienie, zapłacić. Ale warto, bo wyśmienite.