sobota, 1 sierpnia 2009

Skok z bungee?Znam lepsze sposoby by zmrozić krew w żyłach.

Najlepszym z nich jest podróż z Banaue do Bontoc, autobusem rupieciem, odjeżdża o 11.30. Opony miał łyse na tyle, że wystawało kilka warstw materiału spod spodu gumy. Miejsca na nogi w rzędzie mniej niż w ryanair'ze, do tego stopnia że trzeba było bokiem siedzieć. O ile się takowe miało. Ja siedziałem w otwartych drzwiach na plecaku. W autobusie cały dobrobyt tego świata - kury i suszone ryby. Ludzie i worki fasoli na dachu. Ale nie autobus był najgorszy tylko droga. Nie więcej jak 10% można było nazwać drogą (beton), reszta to sunięcie po błocie, kałużach, nad urwiskami. Obserwowałem tylne koło i modliłem się by było choć 30 cm od brzegu przepaści Przez drzwi widziałem tylko przestrzeń, niczym z samolotu, owszem widoki cudowne, ale w myślach miałem tylko los naszego polskiego autobusu kilka lat temu w Alpach francuskich. Tamten był nowy, ten nie miał prawa jechać o czym upewniały mnie co chwile głośne stuki z podwozia i inne dziwne dźwięki przy zmianie biegów. Trzymać się musiałem całą drogę, żeby nie wypaść dlatego i zdjęć dużo nie zrobiłem, ale i na podstawie tych można sobie może wyrobić opinie. Droga ta jest na tyle unikatowa jeszcze, że brak na niej betonu. Niby prace są ale mając na uwadze, że inną podobną drogę - Halsema Hwy - która jechaliśmy dwa dni później (trochę ponad 100km, 7 godzin jazdy, jeszcze bardziej pokręconą i widowiskową, ale już choć prawie wybudowaną) budują od 1920 roku i wybudowali dopiero w 90%, jest jeszcze czas żeby załapać się na to niesamowite przeżycie.
Droga z Bontoc do Sagady Jeepneyem była spokojniejsza. Nie licząc faktu przymusowego dwugodzinnego postoju z powodu osunięcia się urwiska było ok. W Jeepney'u poznaliśmy pozatym parę innych turystów z którymi spędziliśmy dwa kolejne dni w Sagadzie.
Na jednym ze zdjęć to nie mgła, po prostu jedziemy w chmurach. Inne zdjęcie to widok przez drzwi autobusu przy których siedziałem. Tak to prawda jeszcze jedna osoba w nich stała. Kałuża? Tak właśnie wyglądał ten lepszy kawałek drogi. Kawałek gorszy prowadził przez błoto głębokości chyba do kolan. Nad przepaścią oczywiście.







Z dzieckiem nie jest łatwo!

W Batad na końcu świata prąd włączyli dopiero w ostatnich latach. Ciepłej wody jednak brak, więc w naszym guesthousie z tektury :) zagrzali nam na ognisku czajnik wody i dali miskę, abyśmy mogli po ciężkiej wspinaczce wykąpać Pyzulę. Cóż to była za radość dla niej gdy w końcu po tygodniach kąpieli pod prysznicem mogła się w końcu trochę popluskać. To przecież jej ulubiona zabawa! Miało być tyle kąpieli, a tu po prawie 1,5 miesiąca podróży na plaży byliśmy zaledwie dwa razy. I to krótko na dodatek.
Podróżując z maluchem trzeba też mieć cały czas głowę na karku. Nam zdarzyło się zapomnieć zabrać na tą wyprawę wilgotnych chusteczek. Pyzula jak każdego ranka uraczyła nas jednak standardowym zestawem wypełnienia pieluszki i trzeba było jakoś sobie radzić. Natura jednak wzięła pod uwagę i takie przypadki. Na zdjęciu, naturalny polowy zestaw do zmiany pieluszki.




Trochę wyszło niepoważnie, ale tylko trochę...

Po trzech dniach gorączki gdy Pyzula obudziła się zimna i okazało się, że to zupełnie niegroźna trzydniówka, poszwędaliśmy sie z rana po miasteczku po czym stwierdziliśmy, że wskakujemy do Jeepneya w stronę rozjazdu do Batad tzw. Batad Junction. W Batad tarasy ryżowe są niby młodsze, ale za to miały być o wiele bardziej okazałe. Droga wiodła godzinę po bezdrożach nieprzejezdnych lub przejezdnych jedynie Jeepneyem. Brak asfaltu, kałuże do kolan, jazda nad przepaścią. Wtedy jeszcze myślałem, że to najgorszy kawałek drogi jaki przyszło mi pokonać (już nazajutrz okazało się, że się myliłem). Jeepney oczywiście naładowany po brzegi i 10 osób na dachu. Jeepney wysadza na Batad Junction bo dalej po prostu nie da się jechać, nie ma drogi tylko ścieżka i wspinaczka wysokogórska. A my oczywiście tym razem oboje w klapkach :) Po drodze ustaliliśmy,że nie uda się nam wrócić tego samego dnia, gdyż aby dojść do wioski trzeba się wspinać dalej jeszcze przez godzinę pod górę, a potem przez następną jeszcze schodzić z drugiej strony. Dodam, że tu się ciemno robi przed 19 (bo bliżej równika), a z Jeepneya wysiedliśmy o 16. No nic, jak przygoda to przygoda! Trasa była momentami naprawdę dosyć trudna, czego na zdjęciach nie widać, ale i tak było warto. Widoki zapierające dech w piersiach i maszerujący do najodludniejszego miejsca na świecie, z dzieckiem jeden dzień po chorobie.
Rano musieliśmy czym prędzej wracać, żeby złapać autobus do Bontoc, a następnie do Sagady. Wstaliśmy o 5.30 żeby o 9 złapać Jeepneya do Banaue. W drodze powrotnej spotkaliśmy dwóch białych turystów, w pełnym traperskim rynsztunku i z wynajętym miejscowym przewodnikiem udających się do Batad. Zobaczyć ich minę, gdy oni spostrzegli nas - maszerujących w klapkach z niemowlakiem w chuście - bezcenne.














Czerwony ryż, zielone tarasy.

Dojechaliśmy do Banaue, miejscowości na poziomie 1500 m.n.p. Tego samego dnia okazało się, że Pyzula ma temperaturę. Spędziliśmy więc tu cztery dni dając sobie czas na wyjaśnienie sytuacji. W górach było przyjemnie chłodniej ok. 25stopni. Wspaniała odmiana po nizinnym skwarze. Przez ten czas chłonęliśmy małomiasteczkowy klimat, rozkoszując się znośną kuchnią na lokalnym czerwonym ryżu i tanim piwem (to ja :) Wjechaliśmy też tricyklem na górę skąd można obserwować było miejscowe tarasy ryżowe. Pyzula oprócz faktu posiadania gorączki nie sprawiała wrażenia chorej, choć wieczory należały to trudniejszych niż zwykle.
Filipiny to kraj piękny o ile jest się w stanie omijać miasta szerokim łukiem. Ludzie tutaj są nadzwyczajnie mili i sympatyczni. Warto rozpocząć zwiedzanie Filipin od tej wiejskiej strony. Jak się człowiek przestawi na rozumienie tego świata, to mniej nieswojo czuje się w miastach. Wydaje się że o ludziach tutaj wszyscy zapomnieli. Nie mają oni planów, że kiedyś zrobią to czy zostaną kimś innym. Nie oczekują, że będzie lepiej. Czują się po prostu dobrze. To tworzy atmosferę w której człowiek taki jak my czuje się dobrze. Chciałby na stałe podkraść ten stan, zabrać go do domu, i nie musieć więcej myśleć o swojej przyszłości, karierze i o tym co się stanie za lat naście. My się tym martwimy, dla nich nic się nie zmieni, więc się nad tym nie zastanawiają. Niby mają gorzej, ale chyba są szczęśliwsi.




















Manila- kilka zdjęć więcej.

Z Manili uciekliśmy po 2 dniach w góry. Podróż 9 godzin autobusem w nocy. Trzeba tylko wcześniej ustalić jak znaleźć dworzec. Nie ma tam bowiem czegoś takiego jak dworzec autobusowy. Każda firma ma swój parking gdzie indziej. Można sobie wyobrazić co to znaczy w 14 milionowym mieście. Jedyną opcją była podróż taksówką. Jadąc przez miasto miało się wrażenia podróżowania przez jakieś getta biedy. Nie spotkaliśmy się osobiście z żadną agresją przez całą naszą podróż (wręcz przeciwnie), ale tak koszmarne miejsca sprawiały wrażenie, że po zmroku łatwo tam dostać w zęby :) Po usilnych staraniach naszego taksówkarza i ciągłym podpytywaniu o drogę, udało mu się ustalić miejsce odjazdu naszego autobusu.