piątek, 18 grudnia 2009

Poli 1-wsze urodziny! To już 6 miesięcy w drodze.

Od dawna wiadomo było, że pierwsze urodziny Poli świętować będziemy w niekonwencjonalny sposób, bez hucznej imprezy i mnóstwa prezentów, z dala od kraju, w którym się urodziła, znajomych i rodziny, najprawdopodobniej w swoim wąskim 3 osobowym gronie. Do ostatniej chwili nie wiadomo było jednak gdzie będziemy dnia 11.12.2009 o godzinie 14.11, dokładnie 12 miesięcy po tym, jak Pola przyszła na świat.
Tak się złożyło, że w tym czasie byliśmy w drodze do Cairns. Cały dzień 11 grudnia jechaliśmy przez ciągnący się setkami kilometrów spalony słońcem australijski Outback, którego cechą charakterystyczną jest pustynna suchość rudoczerwonej gleby, “szorstkiej” i ostrej bladozielonej trawy i nielicznych drzew. Outbackowy krajobraz jest bardzo surowy lecz przepiękny zarazem, jest coś niezwykłego w tym nieprzyjaznym dla człowieka, zwierząt i roślin obliczu ziemi, które choć groźne daje jednak schronienie i wyżywienie licznym kangurom, drapieżnym ptakom, lisom i jaszczurom.
To w ich utajonej obecności, w promieniach przepięknie zachodzącego słońca zatrzymaliśmy się na krótką chwilę, by ucałować naszą roczną już córeczkę i życzyć jej cudownego, szczęśliwego życia.
Oto kilka zdjęć, z solenizantką na masce naszego czterokołowego domku, z mini tortem i świeczką, którą zamiast Poli zdmuchnął suchy, Outbackowy wiatr.


PS. Tort był lodowym sernikiem, ale nasza solenizantka bawiąc się wyłączyła niestety zasilanie przyczepki i lodówki (tak, posiada już zdolność skutecznego wciskania guziczków wszelakich), czego wynikiem był tort lekko roztopiony. Bardziej nadawał się do tego do czego są podobne torty wykorzystywane w filmach niż do urodzinowego biesiadowania, ale co tam…



czwartek, 17 grudnia 2009

Klopik w środku głuszy

Niniejszym przyznajemy Australii medal za najlepsze klopy w polu. Jest to wręcz niepojęte, że w środku głuszy/pustyni/niczego stoi kibelek który nie tylko jest czyściutki nieskazitelnie że aż chętnie się z niego korzysta, ale przede wszystkim nie śmierdzi!!! Poezja. Warto tu przyjechać choćby dlatego.




4000km przygody czyli przez Australijski Outback

Znakomita część drogi z Adelajdy do Cairns to trasa przez pustkę. Miałem ochotę na taką podróż od samego początku i super że nadarzyła się taka okazja. Podróż przez pustkę ma bowiem zupełnie inny wymiar. Staję się podróżą samą w sobie niczym metafizyczna wędrówka. Metafizyczności dodaje nudny krajobraz i brak innych istniń ludzkich :) Na outbacku stacja benzynowa jest średnio co 300km. Miasteczka na jakie możemy liczyć mają zwykle nie więcej niż tysiąc mieszkańców i często są jeszcze rzadziej jak stacje. Jedyną atrakcją jest droga i pustka. Krajobraz zmienia się bardzo powoli, droga jest praktycznie pusta. Trudno to sobie wyobrazić, że można pokonać trasę niczym z Gdańska do Krakowa i minąć tylko jeden samochód! To zdecydowanie największe odludzie na jakim do tej pory byliśmy. Fajnie jest zaparkować na nocleg i mieć świadomość, że setki kilometrów wokoło nikogo nie ma.









Adelajda

Adela to miasto które pierwotnie powstało na papierze. Każda ulica jest równo wykreślona linijką. Wszystko zostało elegancko zaplanowane i wybudowane i ludzie dopiero zaczęli się sprowadzać. Śmieszne. Poza tym pod wieloma względami przypomina Melbourne w sensie takim, że z daleka widać, że dobrze się tu żyje. Atrakcje oferuje jednak skromne. Spędziliśmy tu kilka dni w biegu próbując zaplanować dalszy nasz pobyt w Australii. Jako, że pogoda tu jeszcze dosyć wiosenna ja bardzo chciałem uciec w cieplejsze miejsce. Udało się znaleźć dobrą okazję w kierunku północnym. Bardzo północnym - do Cairns. Bez mała 4000 km w 4WD Camperku. Wszystko by było pięknie tylko po zamontowaniu fotelika dla Pyzuli niewiele miejsca pozostawało dla Karoliny. No cóż, gdyby zdała egzamin przed wyjazdem moglibyśmy się zamieniać w prowadzeniu, a tak….

Wino z doliny Barossa

Ponoć jedna trzecia Australijskiego wina pochodzi z Australii Południowej, a jedna trzecia południowoaustralijskiego wina z doliny Barossa. Brzmi to potężnie, a jednak potężnie tak wcale nie wygląda. Winnic po horyzont nie ma, choć faktycznie jest ich sporo. Penfolds (jedna z bardziej znanych i lepszych winiarskich marek) u nas kosztuje 50 złotych tutaj 5 dolarów.



Słone różowe jezioro

Mimo, że do morza najkrótszą drogą jest 200km to w jakiś bliżej nieokreślony sposób wiatr przyniósł stamtąd tyle soli by kompletnie zasolić to jezioro. Jedynymi organizmami które w nim żyją są algi dzięki którym nabiera ono naturalnie różowego koloru. Sól przyniesiona przez wiatr osiada na roślinach skąd w czasie deszczu zostaje zmyta prosto do jeziora. Jak widać tyle się jej tam nazbierało, że przestała się mieścić, jednak zapachu jodu w powietrzu nie wychwyciliśmy.





Australijska mucha wstręciucha

Muchy z natury swojej są upierdliwe, zwłaszcza gdy jest ich więcej jak jedna. Jednak to co się dzieje w Australii jest wprost nie do pojęcia. Tutejsze much są nie do zniesienia! Co prawda w większości są to osobniki dosyć leniwe i przy odrobinie zacięcia łatwo je upolować ręką, co wszędzie indziej graniczy z cudem. Jednak co jest w nich najbardziej nieznośnie to to, że za wszelką cenę próbują się wcisnąć we wszystkie dziurki w twoim ciele. Tak, dokładnie. Pchają się do nosa, ust i oczu nie zważając na ryzyko utraty życia : ) Im dalej od miasta tym sytuacja wydaje się bardziej dramatyczna bo i much więcej. Przy odrobinie nieuwagi możemy po chwili wyglądać niczym wiejska krowa która nie jest wstanie się opędzić od natłoku atakujących ją much. I praktycznie wszystkie są żadne kontaktu z twoją twarzą.
Zdecydowanie mucha to największy koszmar Australii.


Grampians National Park

Parków w Australii jest więcej niż miast pow. 50k mieszkańców : ) - co do tego nie mam wątpliwości. Co i rusz na trasie znajduje się drogowskaz na jakiś inny park, niektóre z nich są wielkości Polski. Grampians to jeden z bardziej znanych parków ale wcale nie dlatego, że jest najładniejszy tylko dlatego, że blisko do niego z Melbourne.
Do parku dojechaliśmy przyjechaliśmy z rana i od razu udaliśmy się na spacer. Na owym spacerze wypatrzyliśmy Kangura. Kangur to takie dziwne zwierze co się za bardzo człowieka nie boi i nie ucieka. Trochę więc taki egzotyczny ten wildlife bo nie jest wcale wild (dziki) i nie trzeba się do niego skradać. No więc zaaferowani faktem, że dopiero 3 dzień a już widzieliśmy i koale i kangura i kilka innych zwierzątek, sprawnie zaczęliśmy go obfotografowywać. Jakież jednak było nasze zdziwienie gdy po kolejnych 500 metrach naszego spaceru zobaczyliśmy polanę na której leniwie wylegiwało się 200 innych równie dostojnych kangurów.








Great Ocean Rd.

Droga ta ma ponad 200km i jest podobno jedną z ładniejszych na świecie. I faktycznie krajobrazy są niczego sobie. Została wybudowana po wojnie przez ocalałych żołnierzy. Nie do końca jestem w stanie zrozumieć jak to miało wyglądać… “w nagrodę, że przeżyliście to nam teraz wybudujecie drogę!” (???) heh, część już pewnie była zaprawiona w boju przy budowie linii kolejowej w Tajlandi o czym pisałem : )
Praktycznie cała trasa prowadzi wybrzeżem. Wzdłuż jej części rośnie las eukaliptusowy w którym mieszkają koale. To właśnie tutaj zaszczycił nas swym widokiem mis ze zdjęcia. Śmieszne to zwierzęta. Nasz koala wyglądał jakby nie wiedział co się dzieję. Wyszedł na środek drogi i usiadł sobie wygodnie wesoło się rozglądając. Trzeba by spróbować tego eukaliptusa…










Melbourne

Wylądowaliśmy w Melbourne pod koniec listopada a tam jak się okazało pogoda iście wiosenna. W dzień około 20 stopni ale w nocy to już dobrze zmarznąć można. Trochę się to kłóci z obrazem Australii jaki miałem w głowie który twierdził, ze tam to musi być po prostu ciepło. Nie chcę szczerze powiedzieć jak się tam sprawy mają w lipcu i sierpniu bo mam co do tego podejrzenia, że wcale nie jest dużo lepiej niż zimą u nas.
Pierwszą niespodzianką jaka nas spotkała był szok cenowy. Początki są zawsze trudne - już co prawda do tego się przyzwyczailiśmy i nauczyliśmy z tym żyć - i tak też było w tym przypadku. Lotnisko nie jest dalej jak 20km od centrum, autobusem to może 20 minut. Możliwości wydostania się z niego tylko dwie - autobus lub taksówka. My chcieliśmy się przedostać do dzielnicy oddalonej 4 km od samego centrum. Cena jaką zapłaciliśmy - 155pln. Byliśmy przygotowani, na to że będzie drożej ale nie spodziewaliśmy się, że będzie drożej jak w Londynie!
Samo Melbourne to miasto ładne i przyjemne. Jeśli chodzi o super atrakcje turystyczne to takowych brak. Jednak łatwo się chłonie klimat i przyznaje racje tym którzy wybrali to miasto do tytułu “the most livable city in the world”. Jedno jest pewne, kto wybierał to miasto robił to z pewnością latem i nie korzystał z komunikacji miejskiej.