środa, 30 września 2009

Dzień w wiosce plemienia Hmong - Nam Tha National Protected Area

Perypetie dotarcia do tego miejsca zachowam dla siebie bo nie mogę przecież pisać w kółko o trudnościach podróży. W każdym razie to miasto to stolica prowincji, leżąca na skraju tzw. National Protected Area, cos w rodzaju naszego parku narodowego, z zastrzeżeniem, że nie tylko dobra naturalne mają być dzięki takiej strefie zachowane, ale i kulturalne. Dla tego NPA najbardziej charakterystycznym jest różnorodność etniczna, bo w parku tym mieszka ponoć 20 różnych grup.
Luang Nam Tha jak pisałem to stolica prowincji, śmieszna to jednak sprawa, bo dla niewiedzącego o tym, miejsce to nie sprawia wrażenia nawet małego miasteczka. To są dosłownie trzy ulice na krzyż, w co drugim domu niby restauracja, a w co trzecim domu znajduje się Guesthouse. Do tego pusto wszędzie, głucho wszędzie. Turystę spotkać można, ale wszystkie agencje organizujące wyprawy w głąb rezerwatu świeciły pustkami. Działają one na zasadzie podziału kosztów. Jak idzie jedna osoba to płaci całą wygórowaną stawkę, a jak 8 to się tą stawką odpowiednio dzielą. No i problem polegał właśnie na tym, że nikt się na żadną wycieczkę (piszę wycieczkę bo trek w moim przekonaniu brzmi idiotycznie) nie zapisał a jak chcielibyśmy iść we dwójkę (trójkę) to musielibyśmy zapłacić kosmiczne pieniądze. Po Tajlandii mieliliśmy niedosyt “zbratania” się z miejscowymi plemionami, i chcieliśmy bardzo raz jeszcze wybrać się do kilku wiosek i poznać ich życie i zwyczaje. Niestety na zorganizowaną wyprawę nie mogliśmy sobie pozwolić. Ale postanowiliśmy się nie poddawać. Zorientowaliśmy gdzie w okolicy możemy dostać się samodzielnie i postanowiliśmy poradzić sobie na własną rękę. Postanowiliśmy wybrać się do wioski plemiennej i tam przenocować!
Pierwsza nasza wyprawa rozpoznawcza nie przyniosła większych efektów. Udaliśmy się naszym skuterkiem w stronę Muang Sing, przez środek rezerwatu. Oprócz ładnych widoków i poznania kilku osób, dzieci etc. wiele nie wskóraliśmy. Mieliśmy dużo Pyzuli ubranek z których wyrosła i okazało się, że to jest dobra przynęta by nawiązać kontakt. Sama Pyzula też okazała się świetną przynętą bo jak nic innego zwraca uwagę. Co tam, że nie znamy wspólnego języka. Z tego co wiemy miejscowi tutaj nigdy ludzi nie jedli….
Na drugi dzień nasze kroki były już bardziej przemyślane. Upatrzyliśmy odpowiednią wioskę, spakowaliśmy nawet nasze poszewki żeby mieć w czym spać i wskoczyliśmy na głęboką wodę. Jak o tym myślę teraz to wydaje mi się, że trzeba mieć naprawdę w głowie naprane żeby wpaść na taki pomysł, (albo być po prostu niepoważnym), no ale stało się. Dojechaliśmy do wioski do nazywała się Chalouensouk (nazwy pisze teraz z pamięci więc możliwe są literówki) i na migi próbowaliśmy pokazać, że chcielibyśmy zostać, na noc. Nie było łatwo, ale nie daliśmy za wygraną. Po dłuższych pertraktacjach, gdy sposobem “na Pyzulę” poznać nam się udało kilka osób, pojawiło się światełko w tunelu. Ktoś nas chyba zaczął rozumieć i zostaliśmy zaprowadzeni w głąb wioski do jednej z chatek. Sucha babcia usadziła nas na ganku, poczęstowała wodą i w chacie obok ogarnęła materace na których spała prawdopodobnie jej rodzina. Wow, pomyśleliśmy sukces. Dadzą nam domek, gorzej niż w tym lesie przecież nie będzie, a na dodatek będziemy blisko wioski i życia które na co dzień się tam toczy.
W chatce było dosyć hardcorowo. W rogu zwinięte materace, w kuchni w glinianym rozbitym garnku palił się ogień, małe kurczaki wesoło biegały po pokoju. Dzieci dookoła również nie mało no, ale już wiedzieliśmy że osiągnęliśmy chociaż połowiczny sukces. Zostajemy.
Dzień minął nam nie najgorzej. Pyzula bawiła się z maluchami, rozdała resztę ubranek z których wyrosła. Obejrzeliśmy sobie dokładniej wioskę, pomagaliśmy trochę w drobnych rzeczach jak noszenie wody. Zrobiłem dzieciom lekcję geografii za pomocą google earth (ciekawe tylko czy zrozumiały cokolwiek). Pokazywałem im zdjęcia etc. W kilku słowach dzień upłynął nam całkiem całkiem. Szok to był nie mały zetknąć się z taką biedą, ale ludzie ci nie sprawiali wrażenia by byli nieszczęśliwi. No i na szczęście było relatywnie czysto : )
Kolorowo zrobiło się pod wieczór gdy wrócili wszyscy mieszkańcy wioski. Zaczęło się robię ciemno i przyznam się, że nawet zaproponowałem by się skręcić powrotem do “miasta”, zwłaszcza, że cały następny dzień mieliśmy spędzić w autobusie. Spanie na drewnianej podłodze nie należało więc do wymarzonych rzeczy. Karolina jednak chciała być twarda i postanowiliśmy, że zostajemy. Zapomniałem dodać, że w wiosce naszej jak pewnie i wszystkich okolicznych, prądu nie ma. Szybko więc robi się ciemno, a nawet lepszym określeniem jest kompletnie ciemno. W domku, w którym się bawiliśmy z innymi dziećmi i w którym mieliśmy spać, zaczęła się zbierać (chyba) cała rodzina. Tak sobie siedzieliśmy i było całkiem przyjemnie. Dzieci się bawiły co było swego rodzaju katalizatorem na niemożność porozumienia za pomocą języka. Sucha babcia siedziała w rogu smażąc fajkę. Ciekawe czy był to tytoń czy opium, z którego te rejony słyną na całym świecie. Nie pytałem. Ktoś zarżnął koguta przed drzwiami i zaczął go skubać. Zaczęliśmy się modlić by tylko nie wpadli na pomysł by nas dokarmić. Nijak nie wypada odmówić w takiej sytuacji. Z drugiej strony stwierdziliśmy, że jedzenie takie nie będzie się różnić specjalnie od tego, które serwują z ulicznych kuchni, więc powinniśmy przeżyć, zwłaszcza, że mięso świeże ; ).
Ludzi w pokoju zaczęło się robić coraz więcej i więcej, aż w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że to my jesteśmy dla miejscowych większą atrakcją, nie na odwrót. I dobrze. Nie dodałem, że z samochodowego akumulatora uruchomiona została lampka w pokoju, w którym wszyscy siedzieliśmy nie było więc tak ciemno. Nagle stało się to czego się obawialiśmy. Wjechał stół, ale tylko z dwoma nakryciami. sticky rice, makaron z Chińskiej zupki (tutaj to chyba jedyny jaki mają) i jakiś omlet z jajka. Kury na szczęście nie było, chyba. Jedzenia dla pięciu osób, a nakrycia tylko dwa. No, jak się powadziło A to trzeba powiedzieć B. Zabraliśmy się nieśmiało do jedzenia. Zjedliśmy niewiele i podziękowaliśmy, po czym stół wywędrował w drugi koniec pomieszczenia i swoją ucztę rozpoczęli inni. Wniosek taki że gościnność wszędzie na świecie jest taka sama, niezależnie od szerokości geograficznej, ani od zasobności portfela (choć często jest odwrotnie proporcjonalna do zasobności portfela).
Czas leciał, a my naliczyliśmy w “naszym” domku już 18 osób. Domek hmmm, no skłamałbym chyba mówiąc, że ma 20 m2. Na dodatek nikt nie sprawiał wrażenia jakby się miał zamiar stąd zabrać. Zaczęło się robić gorąco. No z jednej strony przygoda, ale z drugiej jaka. W końcu pękła i Karolina. Postanowiliśmy hojnie wynagrodzić gospodarzy za gościnę i pod przykrywką śpiącej Pyzuli, prędko się ulotnić. W końcu nie mówiąc w jednym języku, mogliśmy się nie dogadać. Będziemy udawać więc, że chcieliśmy zostać tylko na dzień. Ciemno było tak, że prawie nie widzieliśmy swoich stóp. Szybko zapakowaliśmy się jednak na skuterek i pomknęliśmy pustą drogą z powrotem.
Z pewnością był to dzień największych wrażeń naszej podróży. Przygoda nie byle jaka i jak o niej myślę dziś z perspektywy to wydaje mi się, że nie tylko jesteśmy niepoważni, ale musimy być trochę nienormalni. Poznawania plemion mamy w każdym razie dosyć. Być może kiedyś powtórzymy ten wyczyn, ale trzeba by się do niego dłużej przygotować i zaplanować go przynajmniej na tydzień, tak by mieć czas zdobyć zaufanie mieszkańców i czuć się swobodniej. Można wtedy na tyle poznać to miejsce by móc więcej o nim napisać oraz postarać się o ciekawsze zdjęcia.
















wtorek, 29 września 2009

Bazar jak bazar

Markety już nam trochę spowszedniały. Niczym się one tak naprawdę między sobą nie różnią. Gdy przyjedzie się z domu to fakt człowiek zwariowany kręci oczami dookoła bo wszędzie jakiś nowe atrakcje. My już jednak powoli przestawiamy się na tutejszą rzeczywistość i niewiele rzeczy na markecie potrafi wzbudzić w nas zainteresowanie. Te Laotańskie robaczki jednak wzbudziły. Nie tylko zainteresowanie ale i trochę obrzydzenie, bo z tych gniazdek unosił się niezły fetor. Swoją drogą ciekawe czy to do jedzenia? Połowa wyglądała na gotową do wyklucia. A może wiecie co to?



Do nieba, do piekła

Ulegliśmy duchowi azjatyckiemu. Daliśmy się pochłonąć skuterkowi. Łamaliśmy się czas długi, że niezdrowo, że niebezpiecznie, że ryzyko olbrzymie. Przecież u nas to strach z dzieckiem do sklepu bez fotelika podjechać. Wszyscy na ciebie krzywo patrzą, że jak to takie ryzyko podejmować. No ale my z europy na szczęście wyjechaliśmy, a banany jemy nie tylko nieodpowiednio krzywe ale i w rozmiarze nieprzyzwoitym. Jak już pisałem ruch na drogach tutejszych znikomy, a jak pojawi się jakaś maszyna to ją często i na wrotkach by przegonił. Postanowiliśmy spróbować. Podejrzeliśmy kilka rodzin jak w siedmioro wsiadają na skuter i postanowiliśmy się zapakować we trójkę. Szybki kurs przypominający jazdę na dwóch kółkach dla mnie i w drogę. Nie okazało się to jednak takie łatwe… Skuter pożyczyłem i pojechałem sprawdzić trasę. W pole, po wioskach, bo taki był nasz pierwotny zamysł, żeby poznać rodzimych mieszkańców w rezerwacie (Nam Tha National Protected Area). Nie wiedzieć czemu ubzdurało mi się, że bak jest pełen. Jakież było moje zdziwienie gdy po 15 kilometrach polną drogą skuterek zdechł. Przekonany jednak byłem dalej, że to nie wina braku paliwa tylko, że mi gruchota wcisnęli. Cóż tu zrobić? Z pomocą przyszedł mi jeden z mieszkańców okolicznych wiosek. Na bystrego nie wyglądał i podobnie jak ja nie był bo dusił go bez ustanku z 10 minut i bez rezultatu oczywiście. Nagle mnie oświeciło, i dotarło do mnie, że wyjechałem z pustym bakiem. A wskazówka nie wskazywała na literkę F tylko na literkę E. Stacji przy szutrowej drodze spodziewać się nie mogę, wracać daleko. Trzeba by więc spróbować nawiązać jakiś kontakt z miejscowymi. Długo to na szczęście nie trwało bo każdy, niczym u nas za komuny, trzyma w domu kilka litrów “na wszelki”. Udało więc mi się szybko uzupełnić bak na tyle że szczęśliwie wróciłem spowrotem. Do fatum nieszczęsnych łodzi, zmuszony więc jestem dopisać fatum pustego baku. Na szczęście nikt mi nie nalał diesla do skuterka...
Ah, wracając do najważniejszego. Pyzula na skuterku sprawuje się rewelacyjnie. Najczęściej - jak w każdym środku transportu - zasypia.


Laotańskie cuda techniki

Podróżując po Laosie zauważymy dwie rzeczy. Po pierwsze ruch tu jest świąteczny tzn. od święta przejedzie samochód, a po drugie jak już przejedzie to w zasadzie nie jesteśmy pewni czy to był samochód czy nie. Te i temu podobne Laotańskie cuda techniki stanowią zdecydowaną większość na tutejszych drogach. Z początku myślałem, że to jakiś domorosły mechanik skręcił sobie w domu traktor z kosiarki, ale nie. Takich samochodów są tutaj setki jak nie tysiące! Musieli je chyba dodawać jako zestaw DIY do miejscowej gazety bo wytłumaczenia innego na to nie mam.


Oda do Chińczyka

Chyba w każdym mieście Azji, a nawet i w wiosce znajdzie się chińczyk. U Chińczyka - niczym kiedyś u nas u Żyda - można dostać wszystko. Jak się spytasz kogoś gdzie możesz dostać to i tamto to cię odeśle zawsze do Chińczyka. I my zgubiliśmy Pyzy czapkę gdzieś podczas spływu bambusową tratwą. Mimo że już wcześniej planowaliśmy jej kupić drugą to nie udało nam się znaleźć odpowiedniej nawet w dużych centrach handlowych. Tymczasem wylądowaliśmy w małej przygranicznej wiosce, pogoda na jutro zapowiada się słoneczna więc bezapelacyjnie czapka niezbędna. Wysłano nas więc do Chińczyka, u którego było mydło i powidło. Wszystko pasowało do siebie jak pięść do nosa, ale Chińczyk wiedział gdzie grzebać i wygrzebał. Czapka rodem z podlaskiego odpustu, do gustu Pyzie nie przypadła (o ile komukolwiek może przypaść) ale jest i od słońca chroni.