poniedziałek, 19 października 2009

Pożegnanie z Tajlandią.

Ostatnich kilka dni spędziliśmy w nadmorskim kurorcie Hua Hin. Miejsca nie ma co specjalnie polecać bo jest dużo fajniejszych bardziej na południu, ale jeśli będziecie szukać czegoś w odległości do 5 godzin z Bangkoku to jak znalazł. Słowo kurort jest tu jak najbardziej na miejscu. Kiedyś Sofitel dostał to po taniości działkę i wybudował hotel. Reszta znanych hotelowych marek nie chciała zostać w tyle więc każda jak jeden mąż wybudowała po jednym wielkim hotelu. Miasteczko jest jednak umiarkowanie urokliwe, morze znacznie gorsze niż na południu, ceny nie rozpieszczają, tylko piasek jest wystarczająco biały. Jak komuś zostanie kilka dni przed wylotem, a jeszcze jest spragniony widoków morza, to polecam. W innym wypadku szkoda czasu. Na szczęście zawiedziony nie byłem bo chciałem tylko na wodę popatrzeć przed kolejnymi autobusowymi męczarniami w Birmie :), a tu niespodzianka bo na chwilę to miejsce "daje radę". Tylko niestety to hotelowe sąsiedztwo psuje ceny, niczym na Phuket.
Z Tajlandii wyjeżdżamy z ciężkim sercem bo to świetny kraj. Najlepszy by zacząć od niego swoją azjatycką przygodę. Jest cywilizowany na tyle by czuć się w nim komfortowo, a jednocześnie na tyle azjatycki by czuć się w nim egzotycznie. Wszystko praktycznie przychodzi z łatwością (przynajmniej w porównaniu z niektórymi innymi krajami rejonu). Mimo niektórych turystycznych opłat człowiek nie czuje się też przesadnie dojony jak na przykład na Borneo. Jeśli kiedykolwiek myśleliście żeby odwiedzić Azję, to jest miejsce dla was! Przylatujcie tylko samemu a nie z wycieczką. Aha, jest jeden szkopuł. Może się to wydawać dziwne, ale tu prawie nikt nie mówi po angielsku.

Market na wodzie.

Nie tak daleko Bangkoku, w małej mieścinie zwanej Damnoen Saduak, ostały się resztki dawnych zwyczajów. Resztki, bo trupa pompują już tylko pieniądze turystów.
Market na wodzie nie ma specjalnej racji bytu w dzisiejszych czasach bo wymaga więcej zachodu niż zwykły bazar, ale kilka atrakcji "pod turystów" jeszcze jest i ogólne wrażenie mimo wszystko pozytywne. Przecież do teatru też na odgrywaną szopkę chodzimy więc czemu i tu mielibyśmy wymagać by było autentycznie. Nie wystarczy, że jest przyjemnie?









Most na rzece Kwai.

Kanchanaburi o miasto które trochę przypominało mi Luang Prabang. Obydwa niewielkie, obydwa nad rzeką, turystyka w nich kwitnie (albo przynajmniej powinna). Różnica jest niewielka i może nawet dla mnie samego niezrozumiała, ale tu mi się podobało o wiele bardziej. Przyjemne "wakacyjne" miejsce. Jakbym miał obstawiać dlaczego to powiedziałbym, że po Kanchanaburi niczego się nie spodziewałem i zostałem miło zaskoczony atmosferą.
Ale do rzeczy. Miasto takie sobie nie ma się co oszukiwać. Jedyną na dobrą sprawę atrakcją jest most uwieczniony w filmie o wspomnianej nazwie. Sam most specjalnie "widokowy" nie jest, ale dzięki zdobytej sławie wokół niego wyrosły hotelowe domki i ludzie zaczęli pielgrzymować by go obejrzeć. Potem powstały muzea, bary z miejsca historycznego stało się miejscem bardziej rozrywkowym (Średnia wieku o wiele niższa niż w Pattai więc i tutaj plus :).
Most jest słynny ponieważ został wybudowany podczas drugiej wojny światowej. Budowali go Japończycy rękami tysięcy jeńców wojennych i jeszcze większej ilości lokalnych biedaków zwanych "ramusha". Miał być częścią prawie 500km linii kolejowej prowadzącej z terenów obecnej Tajlandii w głąb Birmy. Ludzi zginęło przy tej budowie co niemiara, bo ponoć 60 tysięcy ze wszystkich budujących 100. Większość to oczywiście lokalna bieda, bo jeńcy alianccy w swoich szeregach byli i lepiej zorganizowani i zawsze jakiś lekarz się znalazł. Nam do tej pory przyszło źle myśleć tylko o hitlerowskich Niemcach bo ludzi palili w komorach gazowych, ale podróżując po Azji odwiedza się setki miejsc gdzie zginęło po kilkaset tysięcy ludzi z rąk Japończyków. Ci to dopiero musieli być świrami nie z tej ziemi bo potrafili wykończyć taką ilość istnień bez specjalnej aparatury! A co więcej, sami w swoich szeregach byli ponoć zorganizowani hierarchicznie, jak się temu wyżej coś nie spodobało to miał pewne prawo przestrzelić temu niżej prawe oko czy kolano. Częściej to pierwsze bo kulawym trzebaby się zająć. To wcale nie było rzadkim przypadkiem.
Budowa na celu miała zabezpieczyć dostawy Japońskiej armii podczas inwazji na Indie. Bądź co bądź most budowali za długo i wojna się skończyła prawie równo z budową.
By się tego dowiedzieć odwiedziliśmy odległe o 80km muzeum zbudowane przez Australijski rząd zwane Hellfire Pass. Oczywiście na wypożyczonym skuterku. Nazwa nadana temu miejscu wzięła się od potocznej nazwy odcinka w/w kolej w okolicy. Teren faktycznie dosyć trudny do jakiejkolwiek budowy, a już na pewno przy braku odpowiednich narzędzi. Muzeum samo w sobie rewelacyjnie zorganizowane, polecamy spacer po okolicy w celu zobaczenia na własne oczy pozostałości po torach. Przy okazji w drodze powrotnej zatrzymać się można przy naprawdę sporym wodospadzie Sai Nok (jakoś tak choć pewny nie jestem). Naprawdę solidny, z 60m wysokości i ok. 100 szerokości. jest na co popatrzeć.