środa, 30 grudnia 2009

Spotkanie z wężem, pająkiem i krokodylem - pierwsza noc w namiocie i kolejna w bzyczku Kamperwanie …

Po odwiedzeniu Cairns przyszła pora na zmianę samochodu i wycieczkę po okolicy. Po okolicy w Australii to znaczy w promieniu 350 km bo tu uważa się to za bliską okolicę. Mniejsza o to. Z powodów finansowych wymieniliśmy nasze 4WD na coś mniejszego - dostaliśmy Hyundai Getz’a, samochód zabawkę w którym gdy pierwszy raz wsiadłem to się przestraszyłem, że kierownice urwałęm. Nasz Hyundai dostał ksywkę mały bzyczek. Miejsca w nim dużo nie było bo po zapakowaniu naszych bagaży i pożyczonego “Swag’a” (taki materac co się go w buszu do namiotu wkłada) nasz bagaż zajmował zarówno bagażnik jak i przednie siedzenie hehe. My w planach mieliśmy 6 dni spędzić zarówno w samochodzie jak i w namiocie. Namiot był dla nas chrztem bojowym bo, ani Karolina, ani ja specjalnego doświadczenia w takim nocowaniu ( z wyjątkiem 3 dni na Mazurach) nie mieliśmy. Zwiedzić mieliśmy wszystko od Cooktown do Mila Mila czyli Atherton Tabelands i prawie się to udało o czym w innych postach.
Pierwsza noc w namiocie była udana i przyznam, że nawet się wyspaliśmy. Wcześnie wszystko rozłożyliśmy i poszliśmy szybko spać. Jednak nie cały czas było tak z górki. Kolejnego dnia przyjechaliśmy na pole namiotowe już po zmroku. W zasadzie to było już dosyć późno, ale stwierdziliśmy że skoro rozkładanie namiotu nie jest czynnością specjalnie trudną to możemy to zrobić po ciemku. Zapomnieliśmy jednak, że tutaj życie zaczyna się po ciemku. Po zaparkowaniu na wybranym miejscu do samochodu wkradł się pająk hmmm…. Taki wielkości sporej pięści. Karolina mało co nie wyskoczyła przez dach, a i ja się trochę przestraszyłem bo nie wiadomo w końcu czy nie jadowity to jakiś stwór (rejon był dosyć z dala od cywilizacji), a co gorsza nie wiadomo czy nie wpadł do nas z kolegami. Udało mi się go jednak wygonić przez szybę którą szybką zamknąłem. To miejsce było spalone bo Karolina stwierdziła, że na pewno skoczył na nas z drzewa i jest ich więcej. Już teraz wyrok brzmiał “śpimy w samochodzie!”, a to dopiero początek historii. Ja postanowiłem zafundować pająkowi małą przejażdżkę, dedukując że przy stu kilometrach na godzinę na pewno go zwieje z dach czy gdziekolwiek się tam schował. Udaliśmy się więc na krótką przejażdżkę której celem było pozbycie się gigantycznego pająka.
W drodze powrotnej zatrzymałem się bo zobaczyłem cos na drodze. Środkiem ulicy wędrował sobie (nie taki) mały wężyk. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak pyton, ale cholera wie czy w świetle dziennym nie wyglądałby jak jadowity “yellow-belly Snake”. Wąż to w końcu wąż, a w dodatku wcale nie tak daleko od naszego miejsca noclegu na ziemi. Nie było to co prawda jeszcze epicentrum, ale Karolina była już zdecydowania blada. Z wężem się pożegnałem nie rozjeżdżając go mimo nacisków z tylnej kanapy “bzyczka”. Gdy wróciliśmy powrotem nie bardzo było wiadomo co robić. W samochodzie spać jest niewygodnie, ale z drugiej strony i ja sam nie bardzo miałbym ochotę spotkać jakąkolwiek faunę pod pierzyną. Postanowiłem jednak zaryzykować i namiot rozłożyć. Długo nie czekałem gdy wezwał mnie spowrotem rozpaczliwy krzyk Karoliny z samochodu. Okazało się, że nasz kolega pająk to twardy zawodnik i byle wiatr go nie porwie. Pod moją nieobecność postanowił zapukać do Karoliny w szybkę powodując u niej co najmniej zawał serca. Tym razem pomogłem mu za pomocą klapka wysyłając go ruchem “bejsbolisty” w pobliskie krzaki. Karolina nie specjalnie jednak miała ochotę wysiadać z samochodu usilnie twierdząc, że na pewno zaraz tu wróci z kolegami.
Jak wiadomo potrzeba jest matką wynalazku więc Sebastian vel. Pomysłowy Dobrowmir postanowił przerobić naszego bzyczka na Kampera. Efekt okazał się być całkiem przyzwoity i pomimo wieczornego parowania szyb spało się w naszym mini kamperze nie najgorzej.
Okazało się jednak, że to nie koniec przygód. Niestety to ja byłem bohaterem kolejnej. Gdy zaspany obudziłem się o 6 rano, postanowiłem się wybrać się na wyprawę do pobliskiego klopika w celu umycia zębów. Od wejścia do naszego bzyczka kampera było może jakieś 100-150 metrów. Jednak gdy tak sobie szedłem to o mało na coś nie wszedłem. Gdy zdałem sobie sprawę, że przede mną leży krokodyl to szybciej znalazłem się w samochodzie niż Usain Bolt na mecie. Krokodyle nawet te nie największe chętnie bowiem atakują ludzi jak byliśmy wcześniej ostrzegani, a północny Queensland to jakby ich stolica. Wszystkich sprawnie pobudziłem po czym wspólnie stwierdziliśmy, że krokodyl chyba jednak nie żyje. Jak się ostatecznie okazało ktoś musiał mu pomóc zarówno w przywędrowaniu w to nietypowe miejsce (na parking) jak i w wysłaniu go na tamten świat (sznurek z rybimi głowami leży koło jego nogi).
Tak czy inaczej jakby ktoś chciał interaktywnie pospędzać czas wśród zwierząt do możemy podać kilka kierunków gdzie warto się udać.





Lasy deszczowe

Las deszczowy w Australii wygląda przyzwoicie. Pierwotny las deszczowy z drzewami ponad 1000 letnimi wygląda imponująco!
Zdecydowanie najciekawszym z drzew tutejszych lasów jest figa. Nie rośnie ona tak jak zwykłe drzewo. Jej nasiono spada na jakieś drzewo i i puszcza długie korzenie do samej ziemi. Gdy urośnie wystarczając duża to zabija “drzewo-matkę” i rośnie dalej samodzielnie. “Drzewo - matka” próchnieje i znika, figa rośnie dalej na bajkowym pniu samodzielnie.








Małe kangurki - Wallabies

Kangury to takie dziwne zwierzęta które nie są do końca pewne czy powinny się bać ludzi. Wychowane na Outbacku nie miały być może zbyt wielu okazji żeby się do nich zrazić…
Gdy kangur znajdzie się w niebezpieczeństwie to staje na ogonie i wymachuje nogami. Ponoć ma na tyle ostre pazury, że bez większych problemów rozcina brzuch i można zakończyć taką bitwę z kiszkami na wierzchu. Jednak kangurów jest mnóstwo różnych rodzajów - są i białe i czarne, i małe i duże. Te małe również się nie bardzo boją i mimo iż na początku człowiek myśli, że to głupawe zwierzątka to chyba nie do końca tak jest.
My spotkaliśmy stadko najmniejszym kangurków zwanych Wallabies przypadkowo gdy zatrzymaliśmy się coś zjeść. Musiały się domyśleć po co się zatrzymaliśmy…





wtorek, 29 grudnia 2009

Kangury skaczą do dziury

Czy ja pisałem, że natura na Sri Lance nie ma sobie równych. Myliłem się sromotnie. Bo z Australią nie ma tego nawet sensu porównywać. Na każdym kroku bowiem spotyka się tu tyle rozmaitych dziwnych zwierząt, że po chwili wydaje się to być czymś naturalnym.
Najlepszym tego przykładem jest nocna jazda przez out back. W zasadzie jak ktoś tutaj nie musi to się na taką wyprawę nie wybiera, a wszystko to z tej przyczyny, że to nie jest żadna nocna jazda tylko raczej nocne safari! Droga nie wiedząc czemu staje się miejscem zabawy setek zwierząt wśród których oczywiście królują kangury. Numerem dwa są wszystkie zwierzęta które jedzą te kangury i nie miały za dużo szczęścia w spotkaniu z nadjeżdżającym pojazdem. A poza tym co i rusz widać dzikie świnie, jaszczurki wielkości nogi, strusie czy coś co wygląda jak strusie, (a Karolina być może słusznie twierdzi że to są Emu), lisy, zające i inne zwierzęta które nawet trudno rozpoznać i niestety jeszcze trudniej im zrobić zdjęcie (ale tylko dlatego, że ciemno). Nie wygląda to jednak tak, że raz na godzinę zauważymy zbłąkane zwierzątko tylko raczej, że przez tą godzinę zobaczymy ich 250!!! Kangury stoją wzdłuż drogi niczym skazańcy i tylko nie wiadomo czy zdecydują się na skok pod koła czy ucieczkę. Drogi w niektórych miejscach są po prostu usłane ich trupami. Co prawda nie dzięki kierowcom samochodów osobowych (bo ci raczej uważają) tylko tzw. Road Trains - drogowych pociągów. Taki pociąg może mieć do 53,5m długości, jest wyposażony w specjalny wzmocniony zderzak i ani myśli o zwalnianiu dozwolonych 100km/h. Pruje drogą gęsto ścieląc trupy.
Ja całe szczęście mam jeszcze czyste konto. Jedyną moją potencjalną ofiarą mogła być jaszczurka której ostatecznie nie przejechałem. A i owszem wróciłem sprawdzić czy jej przypadkiem nie uszkodziłem i na szczęście w żadnym miejscu nie była płaska : ) (na zdjęciu) Jednak w wyniku szoku była trochę zakręcona i chodziła nie do końca równo co mam nadzieję jej przeszło.




środa, 23 grudnia 2009

Wesołych Świąt!

Niech radość i pokój Świąt Bożego Narodzenia towarzyszy wszystkim przez cały Nowy Rok. Życzymy, aby był to Rok szczęśliwy w osobiste doznania, spełnił zamierzenia i dążenia zawodowe i społeczne oraz by przyniósł wiele satysfakcji z własnych dokonań.

Karolina,Sebastian&Pola


A to jeden z niewielu świątecznych akcentów na Australijskich ulicach - choinka z Adelajdy.

wtorek, 22 grudnia 2009

U was -20 a u nas Airlie Beach :P

Tak się składa, że jedyną informacją o Polsce jaką usłyszeliśmy w mediach zagranicznych to informacja o obecnych mrozach i o tym, że zamarzło ponoć 40 osób. Pokój ich duszy. Niemniej, usprawiedliwia to fakt, że zwykle gdy rozmawia się z kimś z zagranicy o Polsce to jego reakcja jest mnie więcej taka: -A to u was tam niedźwiedzie polarne po ulicach chodzą, tak?
Warto by się postarać by przy innych okazjach też coś o Polsce można było usłyszeć...
A tymczasem obejrzyjcie kilka zdjęć z Airlie Beach i popatrzcie na swoją lodówkę w kuchni.




piątek, 18 grudnia 2009

Poli 1-wsze urodziny! To już 6 miesięcy w drodze.

Od dawna wiadomo było, że pierwsze urodziny Poli świętować będziemy w niekonwencjonalny sposób, bez hucznej imprezy i mnóstwa prezentów, z dala od kraju, w którym się urodziła, znajomych i rodziny, najprawdopodobniej w swoim wąskim 3 osobowym gronie. Do ostatniej chwili nie wiadomo było jednak gdzie będziemy dnia 11.12.2009 o godzinie 14.11, dokładnie 12 miesięcy po tym, jak Pola przyszła na świat.
Tak się złożyło, że w tym czasie byliśmy w drodze do Cairns. Cały dzień 11 grudnia jechaliśmy przez ciągnący się setkami kilometrów spalony słońcem australijski Outback, którego cechą charakterystyczną jest pustynna suchość rudoczerwonej gleby, “szorstkiej” i ostrej bladozielonej trawy i nielicznych drzew. Outbackowy krajobraz jest bardzo surowy lecz przepiękny zarazem, jest coś niezwykłego w tym nieprzyjaznym dla człowieka, zwierząt i roślin obliczu ziemi, które choć groźne daje jednak schronienie i wyżywienie licznym kangurom, drapieżnym ptakom, lisom i jaszczurom.
To w ich utajonej obecności, w promieniach przepięknie zachodzącego słońca zatrzymaliśmy się na krótką chwilę, by ucałować naszą roczną już córeczkę i życzyć jej cudownego, szczęśliwego życia.
Oto kilka zdjęć, z solenizantką na masce naszego czterokołowego domku, z mini tortem i świeczką, którą zamiast Poli zdmuchnął suchy, Outbackowy wiatr.


PS. Tort był lodowym sernikiem, ale nasza solenizantka bawiąc się wyłączyła niestety zasilanie przyczepki i lodówki (tak, posiada już zdolność skutecznego wciskania guziczków wszelakich), czego wynikiem był tort lekko roztopiony. Bardziej nadawał się do tego do czego są podobne torty wykorzystywane w filmach niż do urodzinowego biesiadowania, ale co tam…



czwartek, 17 grudnia 2009

Klopik w środku głuszy

Niniejszym przyznajemy Australii medal za najlepsze klopy w polu. Jest to wręcz niepojęte, że w środku głuszy/pustyni/niczego stoi kibelek który nie tylko jest czyściutki nieskazitelnie że aż chętnie się z niego korzysta, ale przede wszystkim nie śmierdzi!!! Poezja. Warto tu przyjechać choćby dlatego.




4000km przygody czyli przez Australijski Outback

Znakomita część drogi z Adelajdy do Cairns to trasa przez pustkę. Miałem ochotę na taką podróż od samego początku i super że nadarzyła się taka okazja. Podróż przez pustkę ma bowiem zupełnie inny wymiar. Staję się podróżą samą w sobie niczym metafizyczna wędrówka. Metafizyczności dodaje nudny krajobraz i brak innych istniń ludzkich :) Na outbacku stacja benzynowa jest średnio co 300km. Miasteczka na jakie możemy liczyć mają zwykle nie więcej niż tysiąc mieszkańców i często są jeszcze rzadziej jak stacje. Jedyną atrakcją jest droga i pustka. Krajobraz zmienia się bardzo powoli, droga jest praktycznie pusta. Trudno to sobie wyobrazić, że można pokonać trasę niczym z Gdańska do Krakowa i minąć tylko jeden samochód! To zdecydowanie największe odludzie na jakim do tej pory byliśmy. Fajnie jest zaparkować na nocleg i mieć świadomość, że setki kilometrów wokoło nikogo nie ma.









Adelajda

Adela to miasto które pierwotnie powstało na papierze. Każda ulica jest równo wykreślona linijką. Wszystko zostało elegancko zaplanowane i wybudowane i ludzie dopiero zaczęli się sprowadzać. Śmieszne. Poza tym pod wieloma względami przypomina Melbourne w sensie takim, że z daleka widać, że dobrze się tu żyje. Atrakcje oferuje jednak skromne. Spędziliśmy tu kilka dni w biegu próbując zaplanować dalszy nasz pobyt w Australii. Jako, że pogoda tu jeszcze dosyć wiosenna ja bardzo chciałem uciec w cieplejsze miejsce. Udało się znaleźć dobrą okazję w kierunku północnym. Bardzo północnym - do Cairns. Bez mała 4000 km w 4WD Camperku. Wszystko by było pięknie tylko po zamontowaniu fotelika dla Pyzuli niewiele miejsca pozostawało dla Karoliny. No cóż, gdyby zdała egzamin przed wyjazdem moglibyśmy się zamieniać w prowadzeniu, a tak….

Wino z doliny Barossa

Ponoć jedna trzecia Australijskiego wina pochodzi z Australii Południowej, a jedna trzecia południowoaustralijskiego wina z doliny Barossa. Brzmi to potężnie, a jednak potężnie tak wcale nie wygląda. Winnic po horyzont nie ma, choć faktycznie jest ich sporo. Penfolds (jedna z bardziej znanych i lepszych winiarskich marek) u nas kosztuje 50 złotych tutaj 5 dolarów.



Słone różowe jezioro

Mimo, że do morza najkrótszą drogą jest 200km to w jakiś bliżej nieokreślony sposób wiatr przyniósł stamtąd tyle soli by kompletnie zasolić to jezioro. Jedynymi organizmami które w nim żyją są algi dzięki którym nabiera ono naturalnie różowego koloru. Sól przyniesiona przez wiatr osiada na roślinach skąd w czasie deszczu zostaje zmyta prosto do jeziora. Jak widać tyle się jej tam nazbierało, że przestała się mieścić, jednak zapachu jodu w powietrzu nie wychwyciliśmy.