niedziela, 8 listopada 2009

Yangoon - ewolucyjny mutant.

Rangoon to miasto dziwne. Z jednej strony brzydkie jak diabli lecz z drugiej bardzo interesujące. Lądujemy na eleganckim lotnisku, ale już po kilku minutach jedziemy taksówką przez miasto- skansen. Znakiem nowoczesności mogą tu być chyba jedynie 30 letnie japońskie samochody. Nic tu lepszego/nowszego po ulicy nie jeździ. To miasto wygląda tak jakby te właśnie 30 lat temu ewolucja zaczęła podążać tu w innym nieznanym kierunku. Nie ma śladu globalizacji za to jest tysiąc unikatowych pomysłów miejscowych jak sobie radzić w trudnych czasach. Brutalne krajobrazy wciągają nas na tyle, że całą drogę jedziemy z opuszczonymi szczękami. Biedę widać z daleka, w zasadzie biedny to jest tu każdy. Ci którzy są lepiej sytuowani mieszkają daleko zabezpieczeni drutem kolczastym. Nie dlatego, że jest tu niebezpiecznie tylko dlatego, że ich majątki są wątpliwego pochodzenia. Tak czy inaczej my ich nie widzieliśmy. Wszystkie inne budynki, oprócz kilku hoteli, obskurne śmiało nawet mogę powiedzieć, że gorsze niż w Manili. O dziwo jednak “kartonowych osiedli” niegdzie nie ma.
Wysiedliśmy w centrum bez planów. Szukamy hotelu, a tu jeden gorszy od drugiego. Setki hinduskich cinkciarzy na ulicy próbuje szczęścia w oszukiwaniu na wymianie. Popularne to kiedyś i w Polsce było, sam kiedyś dałem się oszukać “pod rotundą” i stąd też wiem jak cały ten trik działa. Dostajesz odliczone pieniądze, brakuje kilku banknotów, więc cinkciarz szybko przelicza raz jeszcze i niby dodaje brakujące pieniądze, w międzyczasie chowając połowę do kieszeni. Wymiana na ulicy oczywiście nielegalna więc szybko po tym naciska by chować pieniądze i się rozejść (przecież niby dołożył brakujące banknoty) Nigdy nie oddawajcie mu do ręki pieniędzy do przeliczania, albo sami powtórnie bez względu na okoliczności przeliczcie po raz kolejny! Ten scam jest tu popularny bo oficjalna wymiana to 6 kyatów za dolara, czarnorynkowa 1075. Różnica spora, bo oficjalnie to byłby kraj tylko dla najbogatszych. Pieniądze wymieniamy u jubilera na bazarku. Miejscu które wyrobiło sobie renomę kantoru bez przekrętów. Hotel znajdujemy bez rewelacji, ale da się przeżyć. Podobno wcale nie mało Polaków przyjeżdża do tego kraju. Idziemy na spacer po mieście - Sule Paya, Shwedagon Pagoda (pokryta podobno 40 tonami złota), jedzenie, ciemne uliczki… Zwolenników jedzenia na ulicy zapraszam tu do sprawdzenia swoich możliwości. Nigdzie uliczne jedzenie nie było tak ohydne jak tu. Birmańczycy zdają się wyznawać zasadę, że jak się coś rusza to się nadaję do jedzenia. Pełno więc smażonych placków z wszelakim robactwem. Wszystko oczywiście szlachetnie brudne. Moją ulubioną potrawą s jakieś podroby, nos świński, uszy, kiszki i inne dziwne elementy nadziane na patyczek które każdy może sobie podgotować w garnku jakiegoś rosołu na środku stolika i zjeść ze smakiem. Dziękuję postoję. Miasto fascynujące przez swoją odmienność, ale decydujemy się uciekać dnia następnego dalej.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz