Tak się złożyło, że na pełnię księżyca wylądowaliśmy w małej górskiej (1500m.n.p.) wiosce. Pełnia to duże święto więc i impreza była. Mnisi raz do roku dostają od wiernych nowe ubranka, albo - dokładniej mówiąc - na nowe ubranka. Jest święto jest impreza. W wiosce są dwie świątynie więc pierwszego dnia stawiali wierni z jednej, a drugiego była zamiana. Proszę, proszę byle okazja, a bawią się jak u nas na weselu! Procesja z rana i z wieczora, muzyka z bębenka, i tyle wystarczy by się dobrze bawić. Właściwie to nie wystarczy bo bez wspomagania na samej gorzałce to tylko wujkowie na naszych weselach potrafią. Tu trzeba ze wspomaganiem bo przecież sztandarowy towar na eksport trzeba od czasu do czasu samemu przetestować. Nie bez powodu połowa kraju zamknięta jest dla turystów. A tam łąki umajone….
Zdjęcia robione przed 10 rano. Wieczorem odbywało się strzelanie petardami przez nawalonych jak meserszmity kolendowników i dzieci. Karetki słychać nie było nie wiem czy dlatego, że nie była potrzebna czy dlatego, że jej po prostu nie było.
poniedziałek, 9 listopada 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz