Po wyczerpującym 8 godzinnym oczekiwaniu w Kairze okazało się, że nasz lot został anulowany o czym wcześniej ani my ani absolutnie nikt na lotnisku nie wiedział. Żeby było zabawnie, służby lotniskowe poinformowały nas że samolot Ethiopianu nie przyleciał, ale pewnie przyleci jutro. Nie udało się też skontaktować z nikim z obsługi linii lotniczych więc pozostawiono nam wybór – kolejne 24 godziny oczekiwania na terminalu na lot kolejnego dnia, lub zakup wizy i wycieczka do stolicy. Zapomniałem dodać że była 1 w nocy.
Źli i zmęczeni zakupiliśmy wizy i udaliśmy się „ochoczo” wytargować akceptowalną cenę za taksówkę do centrum, co udało nam się nawet dosyć sprawnie. Jak to jednak bywa w takich okolicznościach, po dojechaniu do celu okazało się, że musieliśmy niedosłyszeć i cena jest dwa razy wyższa. Szczęście w nieszczęściu, bagaż nadany mieliśmy już do Dar es Salaam, przy sobie mieliśmy tylko podręczne plecaki, wręczyłem więc - skądinąd miłemu Panu - umówioną kwotę, życzyłem szczęścia i udaliśmy się w stronę hotelu.
Określenie hotel w nazwie przybytku, w którym się znaleźliśmy okazało dużo za dużo na wyrost, jednak z racji późnej godziny i obdartej okolicy nie wypadało nam narzekać. Po śniadaniu składającym się m.in. z przeterminowanego o 3 miesiące masła udaliśmy z celem interesującego wypełnienia dnia, gdyż nasz samolot ponownie miał odlecieć o szczęśliwej godzinie 2.30AM. Jako, że nic nie mieliśmy zaplanowanego postanowiliśmy odwiedzić Egyptian Museum które było w okolicy. Napotkany po drodze dziennikarz Duńczyk, który chwalił się ogromna znajomością Egiptu i Afryki w ogóle, na pytanie czy był w w/w muzeum odpowiedział, że do muzeów to on w zasadzie chodzi tylko jak jest zła pogoda. Nie ostudziło to naszego zapału. W muzeum oczywiście jak to w muzeum, parter wypełniony kamiennymi posągami i rzeźbionymi tablicami wyniesionymi z przeróżnych grobowców, skarby raczej drugiej kategorii, gdyż te pierwszej znajdują się w British Museum w Londynie, oraz muzeach w kilku innych dużych miastach europejskich. Zgłębianie historii mimo kilkudziesięciu złotych wydanych na bilet nie wciągnęło na tyle Karoliny by postanowiła sprawdzić co znajduje się piętrze drugim, które – mimo iż tu również za wiele napisane po angielsku nie było – pełne było przedmiotów lżejszych i sporo ciekawszych jak np. dobrze zachowana mumia, mumia bez głowy (ktoś jej urwał szabrując maskę), mumia z rozwiniętym bandażem na nodze i co się najbardziej spodobało Poli: Mumia mama, tata i dziecko. Zakaz robienia zdjęć sumiennie był przestrzegany więc zwłok rodziny sprzed 3 tysięcy lat nie udało nam się sfotografować.
Nasze muzeum znajdowało się tuż obok słynnego placu Tahrir, grzechem więc byłoby nie sprawdzić co się tam dzieje. Napotkany wcześniej Duńczyk , który do muzeów nie chodzi, napomknął że na placu już nic się nie dzieje. Był jednak chyba na innym placu, bo tam gdzie my dotarliśmy było mnóstwo ludzi, zbudowane były miasteczka z namiotów (w tym medyczne do których zwożono obitych protestujących). Co prawda najgłośniej działo się w jednej z uliczek odchodzących od placu gdzie paliły się opony, co chwile przywożono na skuterku półprzytomnych do „białego miasteczka”, i gdzie podobno wg. relacji jednego z protestujących strzelali snajperzy. Z tego co widzieliśmy to może i strzelali ale raczej z gumowych kul. Nota bene przy wspomnianej uliczce znajduje się stacja metra o nikomu nie kojarzącej się nazwie „American University”. Plac jest dziś pełen ludzi, którzy mimo niedawnych wyborów nie do końca są zadowoleni z przebiegu sytuacji. Tak naprawdę rewolucja, którą zapoczątkowali obróciła się przeciwko nim, a najwięcej zyskali ci, którzy siedzieli cicho. Prawdopodobnie najwięcej głosów w wyborach zyska bractwo muzułmańskie, które chce zamienić Egipt w państwo religijne, co kłóci się z wyobrażeniami sporej ilości protestujących tu już od ponad roku ludzi. Po krótkiej rozmowie z pierwszym lepszym z nich okazuje się, że w wyborach nikt ich nie reprezentował, nie mieli więc nawet kogo wybierać. Jak zwykle wyszło na opak, zamiast stworzyć struktury, które będą reprezentowały ideały których domagano się podczas protestów, wzięli się do walki którą teoretycznie nawet wygrali, ale zyskał na tym kto inny. Zamienił stryjek siekierkę na kijek, czego efektem może się stać państwo religijne na kształt Arabii Saudyjskiej. W każdym razie na placu w dalszym ciągu jest gorąco.
Gdy zaczęło się zmierzchać czas było się zbierać. Wsiedliśmy do autobusu w stronę lotniska i zacisnęliśmy kciuki za powodzenie dalszej podróży.
piątek, 30 grudnia 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz