Kanchanaburi o miasto które trochę przypominało mi Luang Prabang. Obydwa niewielkie, obydwa nad rzeką, turystyka w nich kwitnie (albo przynajmniej powinna). Różnica jest niewielka i może nawet dla mnie samego niezrozumiała, ale tu mi się podobało o wiele bardziej. Przyjemne "wakacyjne" miejsce. Jakbym miał obstawiać dlaczego to powiedziałbym, że po Kanchanaburi niczego się nie spodziewałem i zostałem miło zaskoczony atmosferą.
Ale do rzeczy. Miasto takie sobie nie ma się co oszukiwać. Jedyną na dobrą sprawę atrakcją jest most uwieczniony w filmie o wspomnianej nazwie. Sam most specjalnie "widokowy" nie jest, ale dzięki zdobytej sławie wokół niego wyrosły hotelowe domki i ludzie zaczęli pielgrzymować by go obejrzeć. Potem powstały muzea, bary z miejsca historycznego stało się miejscem bardziej rozrywkowym (Średnia wieku o wiele niższa niż w Pattai więc i tutaj plus :).
Most jest słynny ponieważ został wybudowany podczas drugiej wojny światowej. Budowali go Japończycy rękami tysięcy jeńców wojennych i jeszcze większej ilości lokalnych biedaków zwanych "ramusha". Miał być częścią prawie 500km linii kolejowej prowadzącej z terenów obecnej Tajlandii w głąb Birmy. Ludzi zginęło przy tej budowie co niemiara, bo ponoć 60 tysięcy ze wszystkich budujących 100. Większość to oczywiście lokalna bieda, bo jeńcy alianccy w swoich szeregach byli i lepiej zorganizowani i zawsze jakiś lekarz się znalazł. Nam do tej pory przyszło źle myśleć tylko o hitlerowskich Niemcach bo ludzi palili w komorach gazowych, ale podróżując po Azji odwiedza się setki miejsc gdzie zginęło po kilkaset tysięcy ludzi z rąk Japończyków. Ci to dopiero musieli być świrami nie z tej ziemi bo potrafili wykończyć taką ilość istnień bez specjalnej aparatury! A co więcej, sami w swoich szeregach byli ponoć zorganizowani hierarchicznie, jak się temu wyżej coś nie spodobało to miał pewne prawo przestrzelić temu niżej prawe oko czy kolano. Częściej to pierwsze bo kulawym trzebaby się zająć. To wcale nie było rzadkim przypadkiem.
Budowa na celu miała zabezpieczyć dostawy Japońskiej armii podczas inwazji na Indie. Bądź co bądź most budowali za długo i wojna się skończyła prawie równo z budową.
By się tego dowiedzieć odwiedziliśmy odległe o 80km muzeum zbudowane przez Australijski rząd zwane Hellfire Pass. Oczywiście na wypożyczonym skuterku. Nazwa nadana temu miejscu wzięła się od potocznej nazwy odcinka w/w kolej w okolicy. Teren faktycznie dosyć trudny do jakiejkolwiek budowy, a już na pewno przy braku odpowiednich narzędzi. Muzeum samo w sobie rewelacyjnie zorganizowane, polecamy spacer po okolicy w celu zobaczenia na własne oczy pozostałości po torach. Przy okazji w drodze powrotnej zatrzymać się można przy naprawdę sporym wodospadzie Sai Nok (jakoś tak choć pewny nie jestem). Naprawdę solidny, z 60m wysokości i ok. 100 szerokości. jest na co popatrzeć.
poniedziałek, 19 października 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz