środa, 4 stycznia 2012

Chishimba Falls.

Północna Zambia to taka specyficzna kraina w której rząd usnął z ręką w nocniku i nie stworzył na czas parku narodowego. Wszystkie więc zwierzęta zostały zjedzone i w promieniu x–set kilometrów można spotkać co najwyżej myszy polne. Poza tym skromnym faktem ten rejon nie odróżnia się specjalnie od innych. W zasadzie, gdyby nie stworzenie tych kilku parków narodowych w każdym kraju to słonie, żyrafy i antylopy oglądalibyśmy już dziś wyłącznie w ZOO na dalekiej północy naszej planety, ewentualnie na zachowanych rycinach. Dziś przeciętny Afrykańczyk o dzikich zwierzętach wie najwyżej tyle co mu dziadek opowiedział – jak smakują. W każdym razie powoli się to zmienia bo cyfryzacja wstępuje do wiosek, może więc będą mieć obejrzeć film historyczny, tfu przyrodniczy, ale o tym w innym poście.
Wracając do tematu, jedyną okoliczną atrakcją są więc wodospady Chishimba z których trudno było na raz wypić wodę, choć nie wątpię, że umiejętność zaśmiecania otoczenia do perfekcji opanowana przez znakomitą większość populacji, zrujnuje i tą atrakcję w niedługim czasie.
Wyprawa nad Chishimbę to szczęśliwie tylko kilka kilometrów, idąc pieszo pozwoli nam to oszczędzić dobrych kilkadziesiąt dolarów za taksówkę. Wejście na „wolontariusza” praktykowane już wcześniej przez Magdę, pozwoli nam oszczędzi oszczędzić kolejnych kilkadziesiąt bowiem bilet wstępu dla obcokrajowców to 15USD. Białego człowieka nie widzieliśmy od czasu wyjazdu z Dar, ciekaw więc jestem jaki mają miesięczny utarg. Droga była dosyć długa i monotonna, po drodze spotkaliśmy mnóstwo osób dla których byliśmy atrakcją nie mniejszą jak oni dla nas. Afrykańczycy przyjaźnie nas witali dziwnymi słowami, które po ich rozszyfrowaniu okazały się być stwierdzeniem „Give me my Chrismas Gift” („Daj mi prezent”), co wcale nie jest dziwne bo święty Mikołaj jest przecież biały i mieszka w Laponii. Po drodze zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracji, w której postanowiliśmy zjeść obiad. W afrykańskim stylu poczekaliśmy na niego dobre 1,5h po czym zaczęło padać, co skomplikowało nasze wypoczynkowe plany. Wodospady w każdym razie widzieliśmy. Ładne.

Hej ho, hej ho, do kościoła by się szło… czyli 1 dzień świąt.

Być może początkowo nie byliśmy zachwyceni tym pomysłem tym bardziej, że msza święta trwa tutaj gratka 3 godziny. Ale, jako że znajdowaliśmy się w wiosce misyjnej gdzie oprócz szpitala, był również kościół (a więc takiej na wypasie), a tym bardziej, że była to wioska dosyć mała (więc co ludzie powiedzą), nie było wyjścia.
Oczywiście nie rozumieliśmy ani słowa więc postaram się tylko po krótce przytoczyć podobieństwa i różnice w obu. Otóż podobnie jak u nas msza składa się z początku, rozwinięcia i zakończenia. Na początku są 3 procesje przez środek, tańce hulańce i swawola, połączone ze śpiewami i wydawaniem z siebie dziwnych dźwięków. Wszyscy którzy wzięli coś na rozluźnienie bawią się dobrze, a co sztywniejsi mają ubaw z tych pierwszych. Procesje oczywiście nie są identyczne, bo zmienia się kolejność przechodzących, kto zaś nie lubi chodzić to może wstać i podygać niczym na dyskotece. Najbardziej nieśmiałym i tym którzy nie znają ruchów pozostaje jedynie przytupywanie nogą. Trochę mi niezręcznie było kręcić filmy w kościele więc proszę o wyrozumiałość. Później jest kazanie które trwa zdecydowanie za długo, ale po którym znów następuje moment rozluźnienia w postaci tańców i na koniec, są jeszcze dwie piosenki i ogłoszenia. Muszę przyznać, że całość robi o wiele lepsze wrażenie niż u nas i gdyby wprowadzić podobne obrzędy u nas to przynajmniej młodych w kościele pokazałoby się zdecydowanie więcej.
Jako całość było to jak dotychczas najbardziej niesamowite przeżycie którego raczej nie mielibyśmy okazji przeżyć gdzie indziej. Mimo 3 godzin wcale nie czuliśmy upływu czasu .





Wigilia w rytmie country

W końcu zostaliśmy uratowani przez Karoliny siostrę i po krótkiej wizycie w kilku najciekawszych miejscach w mieście, które wcale nie były, aż tak ciekawe jak mogłoby się wydawać, wylądowaliśmy w supermarkecie z zamiarem dokonania zakupów świątecznych. Największe miasto północnej prowincji i jedyny, południowo afrykański supermarket „shoprite” (choć u nas w zasadzie króluje portugalska biedronka więc może to wcale nie jest takie niezrozumiałe). Super sobie pomyślałem. W tej części Afryki wszystko jest sprowadzane z RPA łącznie z zapałkami, mlekiem UHT, a nawet jabłkami. Wszystko jest przynajmniej dwa razy droższe, a do tego zakupy robi się przy dźwiękach muzyki country, co czyni zakupy nieco abstrakcyjnym wydarzeniem. Wigilijne danie główne to pierogi nie do końca ruskie bo z ziemniakami i serem cheddar, ale to i tak najbardziej polska potrawa jaką udało się przyrządzić z dostępnych produktów.
Magda mieszka ok. 30 km od Kasamy, co na tutejsze standardy „taksówką” kosztuje 30USD w jedną stronę i to już jest ostateczna cena. Pojazd spełniający rolę autobusu kursuje wyłącznie raz dziennie co daje nam pełne prawo nazywać wioskę Chilubula konkretną dziurą. Trasa wiedzie mniej więcej połowę po asfalcie i drugą połowę po piachu w krzakach, więc jesteśmy wdzięczni Magdzie że po nas wyjechała. Gdybyśmy wzięli taksówkę samodzielnie, podejrzewałbym że kierowca próbuje nas uprowadzić w celu ograbienia i po tylu przeżyciach które mieliśmy, mógłbym nie wytrzymać i ogłuszyć go tępym narzędziem w tył głowy w celach domniemanej samoobrony. Na szczęście jednak bez większych przygód dotarliśmy do celu, którym był tymczasowy dom Magdy. Na tamtą chwilę wydawał się nam dosyć skromny, jednak już po kilku dniach i zdobyciu większej ilości doświadczeń, uznaliśmy go za Pałac przez duże P.
Wigilia choć skromna, to można ją uznać za udaną, choćby dlatego, że nie trzeba było po niej spać na siedzący. Dziewczynom udało się ostatecznie ulepić wspomniane już pierogi, ugotować kapustę z grzybami (zaprawdę zacną) i ugotować barszcz z koncentratu Krakusa. Mimo więc odległości na tyle dalekiej, że Mikołaj na saniach po tym piachu nie dojechał (i musieliśmy go samemu zastąpić), to dałbym jej mimo wszystko więcej punktów niż Wigilii sprzed dwóch lat gdy w Australii w ogródku urządziliśmy barbecue.