Tak się złożyło, że w tym czasie byliśmy w drodze do Cairns. Cały dzień 11 grudnia jechaliśmy przez ciągnący się setkami kilometrów spalony słońcem australijski Outback, którego cechą charakterystyczną jest pustynna suchość rudoczerwonej gleby, “szorstkiej” i ostrej bladozielonej trawy i nielicznych drzew. Outbackowy krajobraz jest bardzo surowy lecz przepiękny zarazem, jest coś niezwykłego w tym nieprzyjaznym dla człowieka, zwierząt i roślin obliczu ziemi, które choć groźne daje jednak schronienie i wyżywienie licznym kangurom, drapieżnym ptakom, lisom i jaszczurom.
To w ich utajonej obecności, w promieniach przepięknie zachodzącego słońca zatrzymaliśmy się na krótką chwilę, by ucałować naszą roczną już córeczkę i życzyć jej cudownego, szczęśliwego życia.
Oto kilka zdjęć, z solenizantką na masce naszego czterokołowego domku, z mini tortem i świeczką, którą zamiast Poli zdmuchnął suchy, Outbackowy wiatr.
PS. Tort był lodowym sernikiem, ale nasza solenizantka bawiąc się wyłączyła niestety zasilanie przyczepki i lodówki (tak, posiada już zdolność skutecznego wciskania guziczków wszelakich), czego wynikiem był tort lekko roztopiony. Bardziej nadawał się do tego do czego są podobne torty wykorzystywane w filmach niż do urodzinowego biesiadowania, ale co tam…