środa, 12 sierpnia 2009

Przygoda,przygoda każdej chwili szkoda....

Żeby jakkolwiek się poruszać po Sabah nie musząc co chwile wynajmować taksówki trzeba pożyczyć samochód. Tak też zrobiliśmy. Wypożyczyliśmy krążownik marki Perodura. (Nazwy samochodów są tu niezwykle dziwne bo po ulicach oprócz japońskich samochodów które znamy jeżdżą tylko takie których nie znamy. Próżno szukać tu Renault czy Peugeot, za to spotkamy np. samochody marki Proton) Samochód Perodura to tylko "prawie" samochód, niczym znane nam Cinquecento. Rzekłbym nawet, że to bardziej motorynka wsadzona w obudowę malucha, bo pod większość górek ledwo wdrapywała się na dwójce :) Mniejsza o to. Samochód dzień wcześniej zatankowaliśmy do pełna. Po całym dniu podróżowania pokonaliśmy ledwo 200km i zaczęliśmy kierować się w kierunku domu. Wybraliśmy piękną drogę przez środek Crockers Range National Park, innymi słowy przez środek dżungli. Pusto wszędzie, głucho wszędzie, a w naszym krążowniku zaczyna brakować paliwa, a droga prowadzi ostro pod górę więc o oszczędnej jeździe mowy nie ma. Gdy zapaliła się rezerwa a do celu zostało 60km postanowiliśmy się zatrzymać i podpytać czy jest szansa na znalezienie stacji czy nocujemy w samochodzie? Uprzejmi ludzie w przydrożnym barze poinformowali nas, że jedyna stacja niedaleko została zamknięta o 19, na inną szans dojechać już nie mamy. Trochę to dziwne bo na całym baku przejechaliśmy tylko 250 km. W międzyczasie zrobiło się ciemno, lecz i pojawił się promyk nadziei. Znalazła się gdzieś benzyna i po odczekaniu chwili ktoś przynosi bańkę którą sprawnie wlewają do naszego baku. Szybko zapłaciłem wdzięczny za uratowanie skóry, nawet więcej niż zostaliśmy poproszeni (benzyna tu kosztuje 1,6 PLN więc nie poczułem się zanadto rozrzutny). Wsiedliśmy w samochód i odjechaliśmy. Coś jednak kiepska to była jazda bo samochód się krztusił, w końcu nie bardzo chciał nawet jechać na 3 biegu. Myślę sobie no to ładnie, niby się upewniałem kilka razy czy to dobra benzyna, ale pewnie przynieśli nam jakąś starą od kosiarki co 4 lata w garażu odstała. Pełen jednak nadziei myślałem, że dojedziemy do stacji i dotankujemy lepszej, to i praca silnika się poprawi. Droga z górki więc silnika używać zanadto nie trzeba było, lecz i to okazało się za dużo gdyż po pewnym czasie zaczął po prostu gasnąć. Myślę sobie no to ładna heca. Utknęliśmy na dobre w środku dżungli. Postanowiłem jechać jak najdalej się da (czyli jak długo będzie z górki :) na zgaszonym silniku. W ten sposób pokonaliśmy dystans od "zatankowania" do kompletnego zatrzymania 30 kilometrów.
W KK poznaliśmy przez CS jedną osobę. Ona na dobrą sprawę była naszą jedyną droga ratunku, gdyż każde inne komercyjne "uratowanie nas" równocześnie by nas finansowo zrujnowało. Co więcej wiedzieliśmy, że nie ma jej teraz w mieście po pojechała coś załatwić do Kuala Lumpur. No, ale wyjścia innego nie mieliśmy jak się do niej odezwać. Całe szczęście zorganizowała swoich przyjaciół którzy przyjechali i nie tylko zabrali nas do domu, ale pomogli na drugi dzień zorganizować wszystko by wyjaśnić całą sytuacje (jak się jednak okazało wlano nam do baku Diesla) i naprawić samochód. Cóż to za wspaniałe uczucie znaleźć się na drugim końcu świata i móc liczyć na bezinteresowną pomoc! Kosztowało nas to wszystko również stosunkowo niewiele bo za zabranie samochodu przez warsztat 30 km i przepłukanie silnika zapłaciliśmy ok 250PLN. Plus oczywiście obiad dla wszystkich co nam pomogli :)
Za to aut Perodura przejeżdżających 250 kilometrów na jednym baku nie polecamy.


Malaysians 30 Non-Malaysians 100

Praktyki o których kiedyś będąc na Ukrainie mówiliśmy, że są bezczelne tutaj są na porządku dziennym, a nawet więcej - są dopuszczalne i wszędzie stosowane. Na kiedyś na Ukrainie było to jednak robione ukradkiem, tu natomiast każda atrakcja jest opatrzona podwójnym cennikiem. Ceny nie różnią się jednak o 20% tylko jak w podanym przykładzie przynajmniej o 320% (a często więcej). A ceny nie są wcale niskie, ani w porównaniu do europy, ani w odniesieniu do tutejszych zarobków wielu ludzi. Co więcej często nie wystarczy kupić biletu, trzeba zapłacić jeszcze "conservation fee", ubezpieczenie, transport, wynająć przewodnika, a w niektórych przypadkach, przymusowo przenocować w określonym miejscu z wygórowaną stawką za dobę. Tak jest na przykład gdy nabierze się ochoty wejść na najwyższą tutaj górę Mt. Kinabalu. Mieliśmy przed wyjazdem ochotę ją "zdobyć", ale owa ochoto dawno nam przeszła po wspinaniu się na o wiele mniejsze górki :) Mniejsza o to. Jeślibyśmy jednak chcieli to zrobić i dodali te wszystkie wyżej wymienione opłaty do siebie to kosztowałoby to nas w przeliczeniu w najtańszej opcji 1500PLN. To ja już wolę chodzić po Tatrach - za 3 złote do upadłego :) Dla ciekawych można to zrobić niewiele taniej rezerwując kilka opcji z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.
Rezygnując ze wspinaczki zdecydowaliśmy się na krótki spacer okolicznymi trasami. Nic ciekawego prócz motyli nie spotkaliśmy po drodze i uznaliśmy, że wspinaczka z pewnością jest większą atrakcją, bo na koniec ma się chociaż satysfakcję z wejścia na górę. Najwyraźniej ten las nam już się opatrzył. A wiadomo, że jak człowiek za dużo oczekuje to potem jest nieco rozczarowany, gdy te oczekiwania nie zostaną spełnione.
Po spacerze - który dumnie moglibyśmy nazwać trekkingiem :) udaliśmy się do równie szeroko reklamowanych "Poring Hot Springs". Wstęp znowu: Malaysians 3, Non-Malaysians 15. W środku kilka dziwnego kształtu wanienek wydrążonych w ziemi, w co drugiej siedzi jakaś starsza babka w ubraniu zanurzona po szyje. Spodziewając się miejsca podobnego do gorących źródeł na Słowacji, albo tych w okolicach Balatonu na Węgrzech nasze rozczarowanie było równie wielkie. Zwłaszcza, że ciężko było ocenić zdrowotne właściwości gorącej wody cieknącej z kraniku, gdyż oprócz tego, że gorąca to niespecjalnie uwalniała "mineralne" zapachy wszystkim nam dobrze znane.







Najmniejszy storczyk, największy bambus i drzewo kerozynowe.

Choć zwykle z oglądaniem roślin wiążą się mniejsze emocje niż z oglądaniem zwierząt to jednak tym razem nie było tak źle. Wizyta w dżungli wraz z przewodnikiem okazała się dla nas wielce interesująca. Sama dżungla dla niewprawnego oka nie jest jakoś nadzwyczajnie ciekawa. W każdym razie my inaczej ją sobie wyobrażaliśmy, zapewne pod wpływem szeregu filmów etc. Jednak podczas krótkiego spaceru z bystrym przewodnikiem można dowiedzieć się wiele ciekawych rzeczy. I tak zobaczyliśmy najmniejszy na świecie storczyk, który mimo długiej o nim opowieści wyglądał na mech. Jakby przewodnik w Powsinie udzielał takich informacji to trzeba by mu równie na słowo wierzyć, że ma rację. Co więcej? Dowiedzieliśmy się bambus należy do traw i jako taką należy go traktować mimo, że dorasta do 30 metrów. Dowiedzieliśmy się też kilku ciekawostek na temat drzewa Kerozynowego. Nie wiedzieliśmy nawet, że coś takiego istnieje. Jest to roślina z owoców której można pozyskać benzynę. Około 1,5 litra za jednym razem. Może nie tak dużo, ale owoce można zbierać 5 razy w roku. Gdy zgniecie się taki owoc to faktycznie pachnie benzyną i podobno również się dobrze się to pali. Być może do tego drzewa należy przyszłość ekopaliw.
Czego nie widzieliśmy? Nie widzieliśmy Rafezji. Ano okazja nawet była, ale nieco komiczna. W naszej dżungli akurat nic w danym momencie nie kwitło, ale po drodze stało mnóstwo ręcznie namalowanych znaków - "Raflezja 2minuty". Wygląda to tak, że jak miejscowy znajdzie kwitnący kwiat to maluje do niego znak, stawia taboret i pobiera opłatę za oglądanie. Parodia. Postanowiliśmy zadowolić się narazie zdjęciami.






Plaża pełna kulek.

Dziwna to plaża w KK. Niby piaskowa i ładne ale uwagę człowieka zwraca niezliczona ilość piaskowych kulek. Jak im się bliżej przyjrzeć to nagle się okazuje, że coś dookoła nich biega, w tempie dosyć szybkim, a na dodatek nie bardzo widać co to. To małe coś to setki tysięcy maleńkich krabików. Szybko uciekają w "dziurkę" jak się człowiek pojawi więc z bliska trudna je zobaczyć.

A teraz propozycja zabawy w: Where is Wally?