Powodów jest kilka. Jedne bardziej subiektywne inne mniej. Zacząłem o tym myśleć gdy zastanowiłem się co by sobie pomyślał ktoś kto leciał by tu 20 godzin samolotem na dwa tygodnie. Czy byłby rozczarowany? Myślę, że powinien być.
A więc od początku:. Granicę przekroczyliśmy w Huay Xai na północy kraju w tak zwanym Golden Triangle, czyli pograniczu Tajlandzko, Birmańsko, Laoskim które swego czasu słynęło z rozwiniętego exportu rozmaitych ziół zwanych potocznie u nas narkotykami. Ale to dawne czasy i nie o tym chciałem pisać. Postanowiliśmy nie skorzystać z usług słynnego slow boat który w dwa dni dopływa do Luang Prabang bo Karolina miała obawy w jaki sposób przez dwa dni będziemy zabawiać Polę na małej łódce. Postanowiliśmy więc udać się jeszcze bardziej na północ do Nam Tha (o czym pisałem). Gratka 5 godzin w ciasnym autobusie-busie, dzięki bogu tą drogę jako tako zalepili i nie było strasznie, choć na koniec Pola już wyraźnie miała dosyć. Jedyny bankomat jaki był w tej małej przygranicznej wiosce nie działał. To znaczy działał ale nie wypłacał pieniędzy. Trzeba więc było wymienić lollary. Kurs dzisiejszy to 8490 za lollara. Rok temu było to 9500, a dwa lata temu 10500. Komu się wydawało że jest tu tanio / taniej niż w okolicy/ to się tym razem zdziwi, choć noclegi faktycznie dalej są nie drogie i można znaleźć coś przyjemnego. Reszta zwykle 2xdroższa jak w Tajlandii. Nam Tha to stolica prowincji, co nie zmienia faktu, że to dwie równoległe do siebie uliczki i w zasadzie niewiele więcej. Sklepów brak, zjeść też ciężko, bo albo trzeba zmęczyć cienką zupkę za 10k albo trzeba wydać 40k na lepszy posiłek. Zupkę zmęczyć ciężko bo widać jak ją przyrządzają (można nie patrzeć niby). Zamówiliśmy rybę z grilla i dostaliśmy ją grillowaną razem z wnętrznościami. Takie smaczki, choć podobną sytuację mieliśmy już na Sumbawie w Indonezji. Ciekawy jestem jaki jest powód takiego jej przyrządzania. W Malezji jak się spytałem czemu udko z kurczaka miażdżą tasakiem na drobne kawałki, tak że potem je jedząc trzeba wydłubywać zmiażdżone kości to się dowiedziałem, że Azjaci po prostu lubią te kości ssać. Sam bym na to nie wpadł, ale w głowie rysował mi się obraz naszego ś.p. Pimponka który godzinami leżał w ogródku i z dużej wołowej kości próbował wylizać ze środka szpik. Yummy. A więc minus numer jeden - zasadniczy brak możliwości zjedzenia przyzwoicie i w przyzwoitej cenie.
Nam Tha to mała miejscowość, ale i nie ona jest lokalną atrakcją. Lokalną atrakcją są spacery po okolicy (zwane trekami). Zonk numer dwa, mimo że i kilku turystów było w okolicy, agencji organizujących wyprawy jeszcze więcej, to nie było możliwości się na żadną wybrać. Cennik jest ustalony w sposób taki, że jak idzie na wyprawę jedna osoba to płaci stawkę za całość, gdy idzie 8 to płacą w sumie niewiele więcej. Nigdzie na żaden trek zapisów nie było, a jakbyśmy się chcieli wybrać sami to cena wychodziła za nas oboje 500$ za trzy dni. Dla nas nie do przyjęcia i stąd nasz dramatyczny samodzielny wyczyn. Dygresja mała - gdy uda się komuś pokręcić po okolicznych małych wioskach, co w zasadzie nie jest takie łatwe, ale możliwe, to może się zdarzyć, że natrafi na jednego z lokalnych przewodników mówiących po angielsku których zatrudniają te same agencje. Nam proponował zorganizować trek za 60k za osobę dzień (z wyżywieniem) - jest różnica. Nie wiem ile takie usługi są warte bo gdy go poprosiliśmy by nas oprowadził po wiosce i opowiedział trochę o miejscowych ludziach to nie specjalnie był skłonny był to zrobić. Sytuacja niewiele się różniła w kolejnych miastach więc jeśli chce się ktoś tutaj wybrać na trek to polecam to zrobić w ośmioosobowej grupie, bo na miejscu może nie być innych chętnych.
Jak już się zebrałem na wylewanie żalów : ) to dorzucę jeszcze rzecz jedną ogólnie. Nie wiem co jest tego przyczyną, ale dworce autobusowe w Azji nigdy nie są w miejscach początkowych, ani docelowych. Gdy chcemy się gdzieś udać to najpierw trzeba dmuchać 10km pod miasto na jeden dworzec, żeby na koniec podróży zostać wyrzuconym 10 km przed celem. Dojechanie do i z dworca kosztuje niejednokrotnie więcej niż podróż autobusem.
No więc z jednego takiego dworca udaliśmy się w kierunku Luang Prabang. Jeden autobus dziennie 9am. 300km - 10godzin. Genialny laoski inżynier-planista- projektant zaplanował, że jak położy asfalt tylko na parzystych kilometrach to będzie się mógł na zlocie partii pochwalić ukończeniem drogi przed czasem. (Inny genialny Laotańczyk, kierowca autobusu postanowił nam umilić podróż puszczając na cały regulator LaoDisco. To taki rodzaj muzyki układany na dźwiękach midi w telefonie, z obowiązkowo dodanymi organkami i piszczałką.) Cóż to był za koszmar wytrząść się cały dzień po polnej drodze. Mam świadomość, że takie są uroki podróży, ale fajnie gdy po takiej drodze dojedziemy w jakieś fajne miejsce przebywanie w którym wynagrodzi nam te wszystkie trudy. Tymczasem o ile LP wyglądało jeszcze jako tako wieczorem gdy dojechaliśmy, o tyle okazało się klapą nazajutrz. Okazało się klapą dla mnie bo miałem zbyt duże oczekiwania (Karolina nie była rozczarowana i nawet jej się podobało). Naczytałem się, że to kolejne World Heritage Site, że znajdę tam piękną kolonialną architekturę, fantastyczną atmosferę itd. itp. A wyszło jak zwykle. Przyjechaliśmy do Wólki. Heritage Site zrobili jak w Penang, żeby im tu też smutno nie było, że atrakcji brak. Gdyby usunąć z LP te wszystkie guesthousy odpicowane to by nie było na czym oka zawiesić. Kilka obdrapanych budynków na powierzchni, no może ze 3 boisk piłkarskich. A świątynie? No są oczywiście. Podobno nawet ze 40, ale one się miedzy sobą dla zwykłego człowieka niczym nie różnią. Pierwszych 10 wzbudza zachwyt, a gdy oglądamy kolejnych 10 to się już zaczynamy zastanawiać czy one się czymś tak naprawdę między sobą różnią. Tak więc świątyń się naooglądaśmy już w Chiang Mai i nie wykluczam że gdybyśmy robili okrążenie w drugą stronę to moje odczucia byłby inne. No i jedzenie drogie bo trzeba min. 30k/os wydać, żeby zjeść jeden posiłek. Dobrze że wynegocjowaliśmy sobie bagietki… Laso to dziwny kraj bo nocleg w całkiem przyzwoitym guesthousie/hotelu kosztuje tyle samo co obiad.
W LP jedynymi atrakcjami oprócz “mistycznej atmosfery” są wodospady i jaskinie oraz przejażdżka łódką po Mekongu. Wodospady atrakcją LP …hmmm… no prawie 40 km za miastem, ale każdy kierowca busika proponuje cię tam zawieźć. My jednak wodospadów w ostatnim czasie widzieliśmy już tyle, że kolejny nie zrobi nam różnicy, a do ciemnej jaskini nie wejdziemy z Pyzulą i tak. Zaś na pytanie gdzie pan nas zawiezie łódką, słyszymy odpowiedź że nigdzie. Ewentualnie po drugiej stronie rzeki jest 1654 świątynia którą możemy zobaczyć. Pływanie łódką dla samego pływania też już od dawna przestało być dla nas atrakcją.
Wcześniejsze plany były bogate. Mieliśmy pojechać, aż na południe Laosu do Champasak i 4000 wysp. Ale… 12 godzin go do Vientiane, 14godzin do Pakse, kolejne 4 do Dong Det. A atrakcje to ponoć mniej spektakularne. Po drodze do Vientiane znajduje się mała miejscowość Vang Vieng, której główną atrakcją jest spływ rzeką na dętce od traktoru oraz oglądanie Friendsów w barze popijając drinka lub narkotyzując się. Z tym ostatnim trzeba jednak uważać, bo to taki deal miejscowych z policją. Kupujesz spliffa z opium albo muchomora czy innego grzyba, a już za rogiem czeka na ciebie policjant wlepiając ci mandat “on the spot” gratka 500$. Płacisz albo masz najtańsze wakacje w Laotańskim więzieniu. Vang Vieng jest w połowie drogi między LP a Vientiane, jednak jadąc tam z LP za bilet i tak musisz zapłacić do Vientiane. 125k VIP za ok..160-180km. Tańszy Express za 95k ale trzeba pamiętać, że i tak musisz się jakoś dostać wpierw na dworzec. Kolejna mała dygresja dla tych co się tutaj zapodzieją - naszym zdaniem mimo wszystko lepiej wybrać autobus Express, od VIP różni się tym tylko, że VIP to “Double Decker”. Określenie 10 godzinnej podróży na drugim piętrze po wertepach w autobusie którego amortyzatory już jakieś 10 lat temu zapomniały jaka jest ich rola określeniem VIP to rodzaj nieporozumienia. Wracając do tematu. Do Vang Vieng można się dostać albo w dzień w ciągu 6 godzin, albo wysiadając o 2-3 w nocy z nocnego autobusu do Vientiane. Zmuszeni jesteśmy więc spasować, bo w pamięci mamy jeszcze męczarnie sprzed kilku dni. Lonely Planet trasę z Nam Tha do Lunag Prabang określał na 7 godzin - wyszło 10. Boimy się więc, że z tych 6 również wyjdzie np. 9. Pola co prawda zachowuje się wzorowo, przesypiając lwią część takiej podróży, ale 1. Ma już 11 kilo, nie łatwo ją więc Karolinie utrzymać śpiącą przy piersi, 2. Pozostaje jeszcze kolejnych kilka godzin podczas których możliwości zabawy są wielce ograniczone nie tylko przez przestrzeń, ale przez sinusoidalny ruch autobusu po wertepach. Postanowiliśmy więc wybrać się nocnym autobusem prosto do Vientiane i tam zdecydować co robimy dalej.
Zmięci i wypluci dotarliśmy do stolicy, gdzie w planach mieliśmy zostać kilka dni i wyrobić sobie wizy do Birmy. Dojechaliśmy jednak w piątek i jakież było nasze zdziwienie gdy pani uprzejmie nas poinformowała, że wizy owszem możemy wyrobić ale gotowe będą dopiero na… przyszły piątek. W poniedziałek święto Laotańskie we środę kolejne etc. No tyle czasu to my tutaj spędzić nie chcemy, więc zmuszeni będziemy je wyrobić sobie w Bangkoku. Po drodze do ambasady udało nam się zwiedzić całe miasto. Tak z grubsza, ale my zwykle z grubsza zwiedzamy : ) zwłaszcza takie miasta. Atrakcje? Duży bazar nad brzegiem Mekongu, łuk triumfalny i parczek wokoło, plus kilka świątyń. Ani ładnie, ani brzydko. Jakoś tak nijako. Z okazji długiego weekendu w zasadzie całe miasto zamieniło się w bazar, ludzie piją piwo, sprzedają obiady, tańczą i się bawią. Nie wykluczam, że można spędzić tu kilka dni nie marnując ich, ale zachwycać się nie ma czym. Zamiast wybrać 14 godzinną podróż do Pakse decydujemy się wrócić do Tajlandii i ostatnie dwa tygodnie spędzić zwiedzając południowo wschodnie rejony tego kraju. Musimy też pojechać wcześniej do Bangkoku i złożyć wnioski o wizy Birmańskie. Podróże po Birmie będą z pewnością nie mniej dramatyczne warto więc zrobić sobie przerwę. 20.10 lecimy do Birmy z BKK. Na granicy dostaniemy wizę TK “15” na czternaście dni. Musimy więc zostać tu jeszcze 3 dni do wtorku.
Załapałem się na ulicy na świąteczne Disco Party z Laotańską kapela weselną. Piwko za darmo w zamian z tańce z dziewczynami ; ) miło, choć wszystko ma delikatny posmak chały. Chały nie kiczu bo ten drugi lubię. Tańce w ulicznym wykonaniu to tzw. “kierowca autobusu” “maszynista” wiecie o co chodzi … ale nie było źle, zwłaszcza później.
Podsumowując. Laos nie musi być taki zły tylko tak się jakoś złożyło tym razem, że oczekiwania rozminęły się z rzeczywistością. W ogóle zauważyłem, że jak człowiek sobie wyobrazi za dużo to potem mu to wakacje psuje bo zawsze okazuje się być inaczej. Mimo wszystko jest to jeden z niewielu krajów w którym możemy się jeszcze poczuć jak w 19 wieku. Gdyby nie te małe miasteczka w których całe rodziny przesiadują przed domem (sic!) oglądając telenowele przez cały dzień. Nawet w stolicy największy sklep spożywczy jest wielkości naszej “żabki”, czyli to chyba pierwszy kraj w którym nie widziałem centrum handlowego! Ale co tam miasteczka, życie na wsi niewiele się tu zmieniło od lat, i tam trzeba szukać atrakcji przyjeżdżając do Laosu. Takiej wsi jak tu to ze świecą szukać. Chyba dopiero w Afryce taką znajdziemy.
Ale jak ktoś przyjechał na wakacje wyłącznie do Laosu to mi go trochę szkoda.
PS. O mały włos zapomniałbym o kwestii najistotniejszej. Laobeer z którym wiązałem olbrzymie nadzieje przez dwa miesiące przebywania w krajach islamskich okazał się być przeciętny. Nie jest niedobry, ale z pewnością nie jest też dobry. Jak mawiał mój przyjaciel - “siki kota”. No ale tatuś to musi *
*dowcip: Tatuś pije wódkę, podchodzi synek i prosi: Daj spróbować. Tata mu daje, a synek krzywi się niemiłosiernie, mamrocząc: O Jezu, ale to niedobre. Na co tatuś odpowiada: No widzisz, a tatuś to musi.
poniedziałek, 5 października 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Oj, no to ja się teraz nad Laosem poważnie zastanowie...
OdpowiedzUsuńIdut
Hej, znajomi podórżówali ostatnio po Laosie w nastepujący sposób - kupili na miejscu motorowery, a jak skończyli pobyt (3 tyg ok), to je sprzedali - suma za podróż w ten sposób była smieszna. Podrzucam link do ich bloga: http://byledalej.waw.pl/blog/
OdpowiedzUsuńJoasia
No my z dzieckiem i plecakiem mielibyśmy mały problem tak podróżować. Zresztą po tych drogach to frajda pojeździć może ze dwie godziny na tym skuterku, ale na pewno nie takie odległości.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
zerknąłem na bloga - cóż za rozbieżność spostrzeżeń. Ale spokojnie ja wiem skąd to się wzięło, oni trafili do Laosu po Chinach i Indiach, wtedy odmiana in plus jest w pełni zrozumiała ;)
OdpowiedzUsuńByć może, byc może...
OdpowiedzUsuń