poniedziałek, 27 maja 2013


Dobra nowina. Maluch numer dwa w drodze. A tym samym długa podróż jeszcze bardziej niepoważna i w większym składzie przed Nami (mam nadzieję). Być może będzie też czas na uzupełnienie bloga o nasze dotychczasowe podróże do Etiopii, Egiptu, Serbii, Gruzji, Brazylii, Maroko, skończymy też opis naszej wyprawy do Afryki - Zambii i Tanzanii (później było już z górki). Ale to wszystko jak doczekamy się wakacji 6msc+.

 

niedziela, 5 lutego 2012

Nigdy więcej autobusem?

Podczas naszej poprzedniej podróży zastanawiałem się kto i dlaczego wybiera mocno niekomfortową podróż autobusem kiedy można jechać pociągiem? Co prawda pociąg kursuje tylko dwa razy w ciągu tygodnia ale można się pewnie do tego dostosować.
Tak się złożyło, że i na te pytanie poznałem odpowiedź. Mając w pamięci naszą poprzednią podróż która była chyba najniewygodniejszą podróżą autobusem jaką kiedykolwiek odbyliśmy (a kilka ich było), zdecydowaliśmy że cokolwiek by się nie działo to do Dar wracamy pociągiem. Niewątpliwym minusem podróży pociągiem jest fakt, że przez Kasamę przejeżdża on o 3 rano, jest to na tyle niefajne, że w afrykańskich miastach nie ma czegoś takiego jak oświetlone w nocy ulice, i o tej porze nawet nie tyle niefajnie się poruszać że jest niebezpiecznie, co wydaje się że jest niebezpiecznie bo poruszające się gdzieś w oddali niewidzialne postacie poruszają twoją wyobraźnię.
Mniejsza o to bo na szczęście są jeszcze taksówki z których skorzystaliśmy i zgodnie z zaleceniem kasjera przybyliśmy na dworzec godzinę wcześniej. Na dworcu który standardem przypominał wschodni sprzed jeszcze ledwo kilkunastu lat było już mnóstwo czekających ludzi co uspokoiło nasze obawy. Niestety nie było gdzie usiąść więc po krótkim oczekiwaniu rozłożyliśmy się pomiędzy dwiema kałużami (mimo wszystko to pora deszczowa a dachy dziurawe) pośród ludzi którzy nie wyglądali zgoła na podróżników. Większość wyglądała jakby przyszła się po prostu zdrzemnąć choć warunki nie były specjalnie komfortowe. Całe szczęście, udało nam się ulokować w odpowiedniej odległości od toalety która była w takim stanie, że nawet Karolina wyćwiczona w odwiedzaniu azjatyckich przydrożnych przybytków skapitulowała przed skorzystaniem.
Czekaliśmy w tych okolicznościach i czekaliśmy, aż nadeszła upragniona 3:00. Pociąg nie przyjechał, ale świadomi że pociągi często się tutaj spóźniają, liczyliśmy na to że te kilka minut jednak się pojawi. Wszyscy smacznie spali, a kto nie spał ten się dziwnie na nas patrzył, co nie poprawiało bynajmniej naszego samopoczucia. Szczerze powiedziawszy strach było wyjść i zostawić bagaż, wyjąć aparat, no ogólnie lepiej było nie kombinować bo na dworcu jak to na dworcu i w Polsce i w Afryce element o niezidentyfikowanych zamiarach wobec ciebie zwykle przeważa. No problem był co najwyżej taki że nam trudniej się było zlać z tłumem. Nadeszła 4:00, a pociągu jak nie było tak nie ma. Co gorsza trudno zauważyć jakąkolwiek konsternację wśród naszych "współpasażerów". Wszyscy jak siedzieli tak siedzą, reszta śpi. Na podłodze dosyć twardo. Dookoła smród do którego już po takim czasie przywykliśmy, a którego bukiecie dowiadujesz się dopiero następnego dnia gdy wąchasz swoje ubranie. Wszyscy zmęczeni więc postanowiliśmy brać tury w niespaniu, co w praktyce oznaczało, że Magda spała na wygodnej podłodze z lastryko, a Karolina w wyćwiczonej pozie "na dzięcioła" wraz ze śpiąca Polą na rękach. Spanie na dzięcioła polega na tym, że w momencie przysypiania głowa opada, człowiek automatycznie się wybudza i podnosi głowę po czym historia ta powtarza się po raz kolejny i kolejny.
Nadeszła godzina 5:00 a potem 6:00, a pociągu dalej nie ma. Moje pierwotne nadzieje, na to że jednak się pojawi zdążyły już wygasnąć, i pojawił się defetyzm. Obszedłem jeszcze raz dworzec w poszukiwaniu informacji czy aby nasz pociąg nie został odwołany, ale nic takiego nie znalazłem, gdy po kolejnych dwóch godzinach, około ósmej dworzec budził się do życia znalazłem w końcu jakiegoś pracownika-ochroniarza (bo z karabinem) który udzielił nam odpowiedzi na nurtujące nas od 6 godzin pytanie. "- Ah, pyta Pan o której przyjedzie pociąg? No spóźniony jest będzie koło godziny 14." No to że jest spóźniony to już dobrze wiedziałem, ale resztę jego odpowiedzi uznałem za dowcip lub nieporozumienie i złożyłem na karb mojego zmęczenia. Myślałem, że nie zrozumiałem. Wróciłem do dziewczyn które po spaniu w tych rewelacyjnych warunkach już się obudziły i opowiedziałem całą historię w formie anegdoty. Niestety gdy to opowiedziałem wcale nie wydało się to takie śmieszne więc każda z nich poszła na rekonesans w poszukiwaniu odpowiedzi na nasze pytanie. Karolina która poszła pierwsza wróciła z odpowiedzi, że pociąg będzie o 15:00, a Magda która poszła po niej, że o 16:00. Ja postanowiłem się już więcej nie pytać...
Zostawiliśmy bagaż i udaliśmy się do miasta na śniadanie i obiad. Na wszelki wypadek wzięliśmy ze sobą numer telefonu do kasy. Pociąg odjechał w końcu o 19:00. 16h godzin spóźnienia? Co to dla nas... Teraz musimy sobie odpowiedzieć czy w przyszłości lepiej je spędzić na podejrzanym dworcu nie mając pewność czy ktoś nas nie okradnie gdy przyśniemy, czy w autobusie który mimo, że niewygodny to chociaż można spokojnie zasnąć.
Sama podróż pociągiem nie była już taka zła. Oprócz dziwnej maniery którą posiadał w postaci szarpania co minutę tak mocnego, że można było spaść z łóżka, co w początkach podróży odbierane było przez nas jako przejaw wykolejenia się pociągu, było nawet ok. Po przyzwyczajeniu się do tego, nawet wykolejone wagony których nikt nie sprzątnął i których mnóstwo wzdłuż trasy nie robiły na nas wrażenia. Do celu który był ok. 1200km dalej dojechaliśmy trzeciego dnia o 15. To nam daje ponad 60 godzin! Rekord pobity. I jak tu nie kochać Afryki?

niedziela, 15 stycznia 2012

Malujemy! Czyli nasze perypetie charytatywne.

Jestem murzyn pracujący, żadnej pracy się nie boję! W zambijskiej telewizji niestety serialu z takim mottem nie było, planowali nawet nakręcić, ale po wstępnych badaniach ustalili, że nie cieszyłby się powodzeniem. Spytałem się raz nawet co robią kiedy nic nie robią, odpowiedź była dosyć enigmatyczna, wnioskuję że patrzą jak kukurydza rośnie.
Nasze perypetie charytatywne nie do końca spotkały się z naszymi oczekiwaniami. Zaplanowaliśmy bowiem oprócz przywiezienia zabawek, że również odmalujemy to przedszkole by wyglądało nie co ładniej. Spodziewaliśmy się, że będzie to wydarzenie które pozwoli nam poznać kilka osób, które wspólnie czegoś dokonają. Trochę się jednak zawiedliśmy.
Okazało się bowiem, że całe wydarzenie mimo sfinansowania przez nas farb i sprzętu, nie wzbudza ogólnego zainteresowania i okazało się, że nagle nikt nie ma czasu i nie może. W zasadzie to nawet nie do końca tak. Chętnych znalazło się wielu, ale gdy okazało się, że mzungu (czyli potocznie białasy) nie mają ochoty płacić za to wspólne malowanie, to i u każdego jakoś z czasem zrobiło się krucho. No bo jak to oni będą przedszkole malować za darmo, kiedy kukurydzy na polu trzeba pilnować żeby równo rosła.
Murzyńska dniówka jest nie byle jaka i nie podlega negocjacjom, stąd też cała ironia w moim poście. 80USD za w zasadzie za nie pełny dzień pracy plus obiad. Mało co się nie zakrztusiłem jak to usłyszałem, bo dotarło do mnie skąd tyle nędzy w tej okolicy. Jak oni się tak wszyscy do roboty palą to nie dziwota, że bieda jak piszczy. Każdy malarz to specjalista i za darmo robić nie będzie! Tym sposobem na placu boju zostaliśmy w zasadzie sami. Była jeszcze Pani przedszkolanka „klucznik” dyplomowany kombinator „jak tu nic nie zrobić”, plus jej mąż który ze wszystkich sił bronił honoru wioski i na którego złego słowa powiedzieć nie można, prócz tego że nie robił tego z własnej woli tylko mu żona kazała.
Gdy nasz ‘dream team’ wziął się do roboty to pojawiło się jeszcze kilku pomocników którzy - gdy tylko dowiedzieli się, że trzeba robić za darmo - sprawnie ulotnili się. Pani przedszkolanka cały dzień po mistrzowsku kombinowała jak tu siedzieć, żeby wyglądało że coś robi. Sprytnie więc siadała przy ciastkach, i pałaszowała je z takim zapałem, że gdy się skończyły to musiała odpocząć. Zadanie numer dwa, to zabawa w piłkę z Polą, a gdy już się jej znudziła to poszła przynieść wodę. Wróciła po półtorej godzinie z wiadrem wody i wiadrem mango. Wodę postawiła i zabrała się za wcinanie mango. Spytacie czy przez grzeczność chociaż kogoś poczęstowała? Zjadła trzy, a resztę poszła zanieść do domu, gdzie zniknęła na kolejną godzinę.
Okoliczności tego wydarzenia były na tyle zabawne, że wyglądało to tak jakby to nam zależało cokolwiek „ulepszyć”. Nie chodzi o to, żeby niewiadomo co się działo dookoła, ale pomaga się zwykle komuś kto tej pomocy potrzebuje, jeśli jej nie potrzebuje to pomagający się trochę głupio czuje. I my właśnie tak się głupio czuliśmy, jakby pomalowanie przedszkola to była jakaś nasza fanaberia. W końcu czy ładnie czy brzydko to czas tak samo dzieciom zlecieć musi, po co więc malować, skoro można „kukurydzy popilnować”.
Na szczęście gdy na drugi dzień pojawiły się dzieci, a wraz z nimi uśmiechy na twarzach to trochę wynagrodziło to nam nasze starania. Więcej pozytywnych rzeczy napisze Karolina w oddzielnym poście, bo jeśli takie były to musiały mi ulecieć z pamięci.

sobota, 14 stycznia 2012

W afrykańskim domu

Dzięki znajomościom Magdy zostaliśmy zaproszeni na obiad w jednym z domów w wiosce. Był to dom murowany, z elektrycznością i przed domem było nawet ujęcie wody, a więc taki miejscowy "high class". Normą bowiem w Zambii są domy ulepione z błota, które oprócz małego paleniska nie posiadają żadnych dodatkowych udogodnień.
Pierwsze wrażenia z wizyty uświadomiły nam, że nie "pierwszej świeżości" dom Magdy to na tutejsze warunki, rezydencja niczym dla nas pałac w Konstancinie. Obdrapane ściany, karaluchy maszerujące we wszystkie strony, żyjące niczym w symbiozie z mieszkańcami, ogólnie skromnie. Zauważyliśmy jednak jeden wspólny akcent dla obu naszych kultur. W chałupie nędza jak cholera, ale na honorowym miejscu stoi sprzęt hi-fi. Identycznie jest przecież u nas. Można nie dojadać, brudno wokoło, ale plazma w domu wisieć musi.
Staraliśmy się wczuć w klimat, niczym podczas naszej niegdysiejszej wyprawy w Laosie do lokalnej wioski, ale w afryce (prawdziwej, nie turystycznej) już wyzbyto się chyba całego plemmienno-kulturowego dziedzictwa i pozostał już tylko zwykły obraz nędzy i rozpaczy. Tę lukę w ludzkich potrzebach starają się zapchać wszelkiej maści misjonarze, od księży katolickich, przez jehowych których tu nie brakuje, do w zasadzie wszelkiej maści innych dziwnych religii i pseudoreligii, bowiem nigdzie na świecie nie jest tako zdobyć posłuch jak tutaj. Wszędzie na świecie ludzie są zakorzenieni w swojej historii, lokalnych obyczajach czy kulturze tu wydaje się być pustynia. Każdy wydaje się żyć jak na to okoliczności pozwalają nie martwiąc się ani o przeszłość ani o przyszłość.
Nasze obserwacje są więc również skromne. Podstawowym składnikiem posiłku w Zambii jest nshima (nazywana w innych krajach również Ugali). Jest to mączka kukurydziana którą dodaje się do wrzątku i po ugotowaniu wychodzi rodzaj papki - kleiku o neutralnym smaku. Typową częścią dostarczającą witaminy jest papka z liści dyni które mają smak zwykłej trawy. Przychodząc w gości przynieśliśmy ze sobą kurczaka który nie jest codziennym składnikiem miejscowej diety. Co więcej - zapytaliśmy raz jedno z dzieci jak udały się święta w tym roku, w odpowiedzi usłyszeliśmy: W tym roku nie było świąt. - Jak to? - dopytujemy. - Bo nie było kurczaka. Smutna to historia, ale i dosyć smutna rzeczywistość.
Obiad ugotowaliśmy wspólnie tak jak pozwalały na to warunki. Mając już spore doświadczenie w posiłkach "których wcale nie mamy ochoty jeść" sposób przygotowania nie wywoływał już na nas wrażenia. Pola zasmakowała nawet w nshimie którą jadła, aż jej się uszy trzęsły. Dla uspokojenia dodam, że nic nikomu się nie stało po jedzeniu i wszyscy spokojnie przespali następującą noc :)

Przeflancowanie ludzi na katolicyzm, jakiekolwiek środki nie zostały ku temu użyte, wyjałowiło kompletnie tutejszą ziemię. Pod względem kulturowym jest więc nijako. Zastanawiam się co może być tego przyczyną. Czy kultura miejscowych była aż tak słaba, że tak łatwo poddała się obcym wpływom? Dla porównania przychodzą mi do głowy austarlijscy Aborygenowie którzy w celu ochrony własnej kultury stali się outsiderami we własnym kraju i tak na prawdę do dzisiaj w znakomitej większości są jej wierni. Może ten katolicyzm jeszcze się tu po prostu dobrze nie zakorzenił, nie okrzepł i dlatego odnosi się takie fałszywe wrażenie, jakby się bardziej oglądało zabawę w kulturę, w tradycję niż coś autentycznego.
Biorąc pod uwagę to o czym wspominam wyżej nasza wizyta nie do końca była doświadczeniem kulturowym, tylko zwykłym doświadczeniem biedy w jakiej żyją miejscowi. I to jest w tym chyba najsmutniejsze.

Kameleon

Podobno łatwiej spotkać jadowitego węża jednak nam się udało. Jedno z niewielu egzotycznych zwierząt jakie mieliśmy okazję spotkać.


środa, 4 stycznia 2012

Chishimba Falls.

Północna Zambia to taka specyficzna kraina w której rząd usnął z ręką w nocniku i nie stworzył na czas parku narodowego. Wszystkie więc zwierzęta zostały zjedzone i w promieniu x–set kilometrów można spotkać co najwyżej myszy polne. Poza tym skromnym faktem ten rejon nie odróżnia się specjalnie od innych. W zasadzie, gdyby nie stworzenie tych kilku parków narodowych w każdym kraju to słonie, żyrafy i antylopy oglądalibyśmy już dziś wyłącznie w ZOO na dalekiej północy naszej planety, ewentualnie na zachowanych rycinach. Dziś przeciętny Afrykańczyk o dzikich zwierzętach wie najwyżej tyle co mu dziadek opowiedział – jak smakują. W każdym razie powoli się to zmienia bo cyfryzacja wstępuje do wiosek, może więc będą mieć obejrzeć film historyczny, tfu przyrodniczy, ale o tym w innym poście.
Wracając do tematu, jedyną okoliczną atrakcją są więc wodospady Chishimba z których trudno było na raz wypić wodę, choć nie wątpię, że umiejętność zaśmiecania otoczenia do perfekcji opanowana przez znakomitą większość populacji, zrujnuje i tą atrakcję w niedługim czasie.
Wyprawa nad Chishimbę to szczęśliwie tylko kilka kilometrów, idąc pieszo pozwoli nam to oszczędzić dobrych kilkadziesiąt dolarów za taksówkę. Wejście na „wolontariusza” praktykowane już wcześniej przez Magdę, pozwoli nam oszczędzi oszczędzić kolejnych kilkadziesiąt bowiem bilet wstępu dla obcokrajowców to 15USD. Białego człowieka nie widzieliśmy od czasu wyjazdu z Dar, ciekaw więc jestem jaki mają miesięczny utarg. Droga była dosyć długa i monotonna, po drodze spotkaliśmy mnóstwo osób dla których byliśmy atrakcją nie mniejszą jak oni dla nas. Afrykańczycy przyjaźnie nas witali dziwnymi słowami, które po ich rozszyfrowaniu okazały się być stwierdzeniem „Give me my Chrismas Gift” („Daj mi prezent”), co wcale nie jest dziwne bo święty Mikołaj jest przecież biały i mieszka w Laponii. Po drodze zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracji, w której postanowiliśmy zjeść obiad. W afrykańskim stylu poczekaliśmy na niego dobre 1,5h po czym zaczęło padać, co skomplikowało nasze wypoczynkowe plany. Wodospady w każdym razie widzieliśmy. Ładne.

Hej ho, hej ho, do kościoła by się szło… czyli 1 dzień świąt.

Być może początkowo nie byliśmy zachwyceni tym pomysłem tym bardziej, że msza święta trwa tutaj gratka 3 godziny. Ale, jako że znajdowaliśmy się w wiosce misyjnej gdzie oprócz szpitala, był również kościół (a więc takiej na wypasie), a tym bardziej, że była to wioska dosyć mała (więc co ludzie powiedzą), nie było wyjścia.
Oczywiście nie rozumieliśmy ani słowa więc postaram się tylko po krótce przytoczyć podobieństwa i różnice w obu. Otóż podobnie jak u nas msza składa się z początku, rozwinięcia i zakończenia. Na początku są 3 procesje przez środek, tańce hulańce i swawola, połączone ze śpiewami i wydawaniem z siebie dziwnych dźwięków. Wszyscy którzy wzięli coś na rozluźnienie bawią się dobrze, a co sztywniejsi mają ubaw z tych pierwszych. Procesje oczywiście nie są identyczne, bo zmienia się kolejność przechodzących, kto zaś nie lubi chodzić to może wstać i podygać niczym na dyskotece. Najbardziej nieśmiałym i tym którzy nie znają ruchów pozostaje jedynie przytupywanie nogą. Trochę mi niezręcznie było kręcić filmy w kościele więc proszę o wyrozumiałość. Później jest kazanie które trwa zdecydowanie za długo, ale po którym znów następuje moment rozluźnienia w postaci tańców i na koniec, są jeszcze dwie piosenki i ogłoszenia. Muszę przyznać, że całość robi o wiele lepsze wrażenie niż u nas i gdyby wprowadzić podobne obrzędy u nas to przynajmniej młodych w kościele pokazałoby się zdecydowanie więcej.
Jako całość było to jak dotychczas najbardziej niesamowite przeżycie którego raczej nie mielibyśmy okazji przeżyć gdzie indziej. Mimo 3 godzin wcale nie czuliśmy upływu czasu .





Wigilia w rytmie country

W końcu zostaliśmy uratowani przez Karoliny siostrę i po krótkiej wizycie w kilku najciekawszych miejscach w mieście, które wcale nie były, aż tak ciekawe jak mogłoby się wydawać, wylądowaliśmy w supermarkecie z zamiarem dokonania zakupów świątecznych. Największe miasto północnej prowincji i jedyny, południowo afrykański supermarket „shoprite” (choć u nas w zasadzie króluje portugalska biedronka więc może to wcale nie jest takie niezrozumiałe). Super sobie pomyślałem. W tej części Afryki wszystko jest sprowadzane z RPA łącznie z zapałkami, mlekiem UHT, a nawet jabłkami. Wszystko jest przynajmniej dwa razy droższe, a do tego zakupy robi się przy dźwiękach muzyki country, co czyni zakupy nieco abstrakcyjnym wydarzeniem. Wigilijne danie główne to pierogi nie do końca ruskie bo z ziemniakami i serem cheddar, ale to i tak najbardziej polska potrawa jaką udało się przyrządzić z dostępnych produktów.
Magda mieszka ok. 30 km od Kasamy, co na tutejsze standardy „taksówką” kosztuje 30USD w jedną stronę i to już jest ostateczna cena. Pojazd spełniający rolę autobusu kursuje wyłącznie raz dziennie co daje nam pełne prawo nazywać wioskę Chilubula konkretną dziurą. Trasa wiedzie mniej więcej połowę po asfalcie i drugą połowę po piachu w krzakach, więc jesteśmy wdzięczni Magdzie że po nas wyjechała. Gdybyśmy wzięli taksówkę samodzielnie, podejrzewałbym że kierowca próbuje nas uprowadzić w celu ograbienia i po tylu przeżyciach które mieliśmy, mógłbym nie wytrzymać i ogłuszyć go tępym narzędziem w tył głowy w celach domniemanej samoobrony. Na szczęście jednak bez większych przygód dotarliśmy do celu, którym był tymczasowy dom Magdy. Na tamtą chwilę wydawał się nam dosyć skromny, jednak już po kilku dniach i zdobyciu większej ilości doświadczeń, uznaliśmy go za Pałac przez duże P.
Wigilia choć skromna, to można ją uznać za udaną, choćby dlatego, że nie trzeba było po niej spać na siedzący. Dziewczynom udało się ostatecznie ulepić wspomniane już pierogi, ugotować kapustę z grzybami (zaprawdę zacną) i ugotować barszcz z koncentratu Krakusa. Mimo więc odległości na tyle dalekiej, że Mikołaj na saniach po tym piachu nie dojechał (i musieliśmy go samemu zastąpić), to dałbym jej mimo wszystko więcej punktów niż Wigilii sprzed dwóch lat gdy w Australii w ogródku urządziliśmy barbecue.

sobota, 31 grudnia 2011

Kocham autobusy, czyli 50h w podróży z Dar do Kasamy.

W Afryce wszystko zajmuje dwa razy więcej czasu i nikt się tym nie przejmuje. Nic w tym dziwnego jeśli zakup biletów na autobus zajmie nam cały dzień. Afryka jest brudna, zapuszczona, i zaniedbana do tego stopnia że nawet w centrum miasta większość ulic jest niewybetonowana. Brodząc po kolana w śmieciach i błocie udałem się zgodnie ze wskazówkami recepcjonisty z hotelu w miejsce, gdzie znajdują się biura przewoźników. Jako, że to był jeden z pierwszych dni w Afryce trudno mi było uwierzyć, że takie biuro, w którym od ręki trzeba zapłacić za bilety, może wyglądać jak zapuszczony kurnik. Zanim więc w to uwierzyłem i zakupiłem bilety musiałem odwiedzić trzy różne.
Wszystkie autobusy dalekobieżne z Dar wyruszają o świcie, a więc aby przed 6 dotrzeć na dworzec musieliśmy wyruszyć o 5 rano. Pech nas nie opuszczał więc utknęliśmy w korku, a do tego zaczął padać rzęsisty deszcz. Sporo spóźnieni dotarliśmy na dworzec Ubungu, który w opowieściach wszystkich spotkanych do tej pory osób, głównie miejscowych, nie miał najlepszej opinii. Taksówkarz dogadał się z miejscowym tragarzem z wózkiem i wysadził nas w miejscu bliżej dla nas niesprecyzowanym, w strugach deszczu, z naszymi kartonami z zabawkami, które okazały przez dalszą naszą podróż przekleństwem. Dobre w tym wszystkim było to, że tragarz zaprowadził nas prosto do autobusu, a zabawne że za 4 minuty pomocy z rozbrajającą szczerością zażądał 30USD. Nie krył swojego niezadowolenia, gdy otrzymał „tylko” 5. Nie miałem jednak czasu zbyt długo znosić jego humorów, bo gdy na dworzu było jeszcze ciemno, znalazło się jeszcze kilku pomocników, którzy zaoferowali się by nasze bagaże umieścić w luku bagażowym. Trudno jednak w tym całym bałaganie było dopilnować wszystkie nasze paczki, tym bardziej że wszyscy nasi pomocni już domagali się specjalnej opłaty za bagaż i bynajmniej nie były to kwoty kilku dolarowe, nikt bowiem nie schodził poniżej 30. Pozostało mi tylko przytakiwać głową i mieć nadzieję, że żadna z paczek nie zmieni właściciela. Nasze plecaki, z którymi najtrudniej było nam się rozstać, a i pewnie były najsmakowitszym kąskiem, siłą rzeczy, na najbliższe 19h, musiały wylądować w środku autobusu, między naszymi nogami. Gdy luki bagażowe były zamknięte, to pozostało mi już tylko obiecywać, że za bagaż zapłacę po dotarciu do celu, co nie wzbudziło ogólnego zadowolenia, jednak szybko odjechaliśmy więc na chwilę można było odsapnąć. Numer z opłatą za bagaż jest jak dotąd najczęstszym przekrętem z jakim się spotkaliśmy, na który by się załapać wystarczy być białym (lub po prostu zielonym). Być może nawet większość by się na niego dała oszukać, gdyby żądane kwoty nie były wzięte z kosmosu, na wszelki jednak wypadek upewniliśmy się przy zakupie biletów czy, i ewentualnie ile, dodatkowo kosztowałoby przewiezienie naszego bagażu.
W mentalności czarnych Afrykańczyków, o których mimo poprawności politycznej mam zamiar pisać dalej Murzyni, bo nie uważam że jest to określenie pejoratywne, natomiast znacznie krótsze, każdy biały jest bogaty, a co więcej posiada w domu maszynkę do drukowania dolarów. Nic więc nie zaszkodzi, gdy za jakąkolwiek pomoc zażąda 100 dolarów (bo takie wypadki nie są odosobnione), a gdy dostanie odpowiednio mniej (ale i tak znacznie za dużo), to zamiast podziękować, robi minę jakby go ktoś oszukał. Statystyczny Murzyn, mimo że biedny, nie ruszy się do roboty gdy nie zapłaci się mu przynajmniej 10 razy więcej niż mu się należy, o czym będziemy pisać wielokrotnie na tym blogu i co jest największym problemem nie tylko w podróżowaniu, ale jest ogólną przyczyną nędzy na tym kontynencie.
Mniejsza z tym, pierwszy horror za nami, jednak nie minęło 10 minut, gdy okazało się że niestety nasz autobus nie jest odporny na deszcz gdy solidną strużką leciała na głowę Karoliny (i Poli) woda z okna, i po 30 minutach Karolina była solidnie przemoczona. Pola okazała się być bystrzejsza i zażądała zmiany miejsca z kolan Karoliny na moje. Gdy po kolejnych 20 minutach stanęliśmy w środku pola na dobre dwie godziny (choć nie wiadomo było jak długo postoimy), Karolina przemoczona, ja z plecakiem między nogami i Polą na rękach, a przed nami 1200km drogi, dopełniło to obrazu nędzy i rozpaczy w jakiej się znaleźliśmy.
Nasz plan podróży przewidywał dojechanie do granicy w Tundumie, przekroczenie jej i złapanie autobusu w Nakonde do Kasamy. Granica czynna tylko w ciągu dnia od 6.30. Podróż autobusem do Tundumy, mimo iż długa, to minęła bez większych rewelacji do czasu, gdy dojechaliśmy do celu już grubo po północy. Znalezienie się na dworcu autobusowym w Warszawie o takiej porze nie wzbudzało by we mnie poczucia bezpieczeństwa, a co dopiero w głębokiej Afryce. Historia zaczęła się powtarzać jak tylko wysiedliśmy z autobusu jako jedyni biali (innej bladej twarzy turysty nie spotkamy w naszej podróży do czasu powrotu do Dar). Błysk w oku pojawił się wśród oczekujących „pomocników” mających już prawie pewność, że głodni do domu nie wrócą. Ludzie z autobusu powoli się rozchodzili, a my po skompletowaniu bagażu, który na nasze szczęście okazał się w komplecie, i po odparciu kilku ataków nieznanych nam osób oczekujących od nas opłaty za bagaż w wysokości –dziesięciu USD, zostaliśmy na dworcu praktycznie sami wśród gromady podejrzanie wyglądających „pomocników”. Nie pozostało nam niestety nic innego jak skorzystać z pomocy jednego z nich, gdyż z naszymi paczkami charytatywnymi nie byliśmy w stanie się zabrać samodzielnie. Mimo iż nie czuliśmy się zbyt bezpiecznie, to wybrany przez nas pomocnik, rozgonił resztę, podjechał wózkiem i obiecał nas zabrać do „high class” hotel, który nota bene okazał się jeszcze droższy niż hotel w Dar, ale w zaistniałych okolicznościach nie miało to większego znaczenia. „High Class” Hotel znajdował się może ze 350m dalej, jednak droga do niego prowadziła przez charakterystyczne dla całej Tanzanii (a przynajmniej do tego co widzieliśmy przez całą drogę) zapuszczone slumsy, w których pozostało nam jedynie liczyć, na to że za chwilę nie zostaniemy puszczeni w samych skarpetkach. Po dotarciu na miejsce, którego jedynym mankamentem okazała się odbywająca się właśnie na parterze dyskoteka, spotkało nas kolejne rozczarowanie (którego już mimo wszystko z premedytacją się spodziewaliśmy) gdy nasz pomocnik zażądał 50USD za kilka minut wykonanej pracy. Gdy otrzymał 5USD był tak zawiedziony jakby się przed chwilą dowiedział, że nie otrzyma wypłaty za trzy miesiące pracy w kamieniołomach. Jedyne co mu mogłem zaproponować żeby rozładować napięcie, to 10USD następnego dnia za pomoc w przewiezieniu naszych paczek przez granicę tanzańsko-zambijską do kolejnego autobusu. W tym momencie wszyscy mieliśmy szczerze dosyć wszelkiej charytatywnej pomocy komukolwiek, a wiezione paczki chętnie byśmy wyrzucili lub zlicytowali na bazarze, by uniknąć kolejnych tego typu wydarzeń.
Jak to bywa w takich okolicznościach, nasz pracowity przyjaciel czekał na nas już od rana, okazało się tylko, że nie do końca się zrozumieliśmy. Wyszło na to, że te 10USD to jestem mu winien za wczoraj, a za dzisiejszą pomoc to oczywiście 50USD, bo do granicy trochę dalej. W ramach wielkoduszności otrzymaliśmy rabat 20USD i już za jedyne 30USD był gotów nam pomóc wozić kredki dla dzieci przez całe 600 metrów. Całe szczęście, znalazł się mediator, jeden z pasażerów naszego poprzedniego autobusu i powiedział naszemu pomocnikowi, żeby się walnął w głowę, a potem przekazał mu sugestywnie jeszcze inne treści w lokalnym języku, na tyle skutecznie, że doszło do transakcji na zaproponowanych przez nas warunkach. Paczki zostały więc zapakowane na „złoty” rower i udaliśmy się w kierunku granicy.
Granica niczym nie różniła się od bazarku i była to z pewnością najmniej graniczna granica jaką kiedykolwiek widzieliśmy, a widzieliśmy wcale nie mało. Na bazarku, na którym królowały używane buty z darów dla powodzian, i sprzedawcy w koronkowych koszulkach, stały dwa budynki w mocno nadwyrężonym stanie, do których wchodziło się tylko dobrowolnie po to by otrzymać stempel wyjazdowy z Tanzanii i wizę do Zambii. Żadnej innej kontroli nie ma więc można się dowolnie poruszać we wszystkie strony po okolicy, jak również oszczędzić 50USD za wizę (jakkolwiek to może okazać się w przyszłości nie do końca dobrym pomysłem).
Po drugiej stronie okazało się, że wszystkie bilety na kurs o 12:30 zostały wyprzedane, możemy więc pojechać tylko tym o 14 który na miejsce dojeżdża o 23. Przed nami więc kolejne 4 godziny oczekiwania, które zgodnie z naszym szczęściem zmieniły się w 6. Nikt jednak nie raczył poinformować nas o zmienionej godzinie odjazdu autobusu, który ponoć się zepsuł i jest naprawiany i w zasadzie to nie wiadomo ile to zajmie.
Pech zdawał się odwrócić gdy w końcu wyruszyliśmy. Autobus a raczej bus nie był przepełniony. Zambijski krajobraz okazał się dużo bardziej przyjemny dla oka. Widać że Zambia to kraj rolniczy, o dużo mniejszym zaludnieniu, gdzie slumsowy krajobraz wiosek pokrytych eternitem lub blachą falistą, zastąpiony jest sielskim widokiem chat krytych strzechą rozrzuconych wśród zielonych pól aż po horyzont. Próbując się w końcu wczuć w tą przyjemną stronę Afrykańskiego złudzenia jakie pielęgnujemy w sobie oglądając filmy przyrodnicze, rozkoszowaliśmy się widokami za oknem. Sielanka nie trwała jednak długo gdyż prawdziwa Afryka dała znać o sobie już po chwili. Autobus który jechał przed nami zepsuł się w polu i trzeba mu było jakoś pomóc. Godzina wysiłku dwóch kierowców nie pomogła, a więc postarano się sklecić linę holowniczą (na moje oko z łańcuchów i pasków podróżnych) która się co chwilę rwała i trzeba ją było naprawiać. Postanowiono przepakować bagaże do autobusu z tyłu a wszyscy pasażerowie z dwóch autobusów władowali się do naszego. W rzędzie przeznaczonym dla 3 osób siedziało 6 plus Pola na naszych kolanach, pod nogami mieliśmy paczki, a nasze plecaki zapakowano do autobusu z tyłu. Dziwne zrządzenie losu sprawiło że zepsuty autobus nagle ożył wyprzedził nas i pojechał do przodu pusty (tylko z częścią bagaży). Nie było wygodnie, ale najgorsze czekało na nas dopiero później tym bardziej że znaczna część drogi to była zwykłą droga polna.
Po kolejnej godzinie na jednym ze zjazdów okazało się że dziwnie naprawiony autobus ponownie się zepsuł. Próba odpalenia go na „pych” spowodowała tylko że wjechał w krzaki, nikt bowiem z tych co go pchali nie zauważył że za kierownicą nie ma kierowcy (sic!). W przedstawionym nam planie zepsuty autobus miał tam zostać z naszymi bagażami do czasu usunięcia usterki, a nasze bagaże będą do odbioru w mieście docelowym następnego dnia. Niewiele osób to zrozumiało bo każdy rzucił się po swoją walizkę, w autobusie zostały więc tylko wielki wory z różnymi produktami rolnymi. Nie do końca wierząc w zapewnienia sam również rzuciłem się odszukać nasze plecaki, na które oczywiście, jak i na żadne inne bagaże, nie było miejsca. Było około godziny 21. Pozostało nam blisko 400km z czego około 250 po polnej drodze. Nie zmieściłem się już drzwiami do autobusu i musiałem wsiadać oknem. Dzięki Bogu Pola już usnęła. W naszym autobusiku było chyba z 50osób, każdy ze sporym bagażem. Fetorek zmęczonych podróżą ciał mieszał się z kwaśnym zapachem murzyńskiej skóry. W naszym rzędzie 6 osób plus Pola. Ja przy oknie z plecakiem który był tak ciężki że niemożliwe go było trzymać na kolanach tym bardziej że pod nogami mieliśmy kartony z zabawkami. Oparłem plecak o zagłówek swój i pasażera przede mną, jednak wtedy brakło miejsca na moją głowę którą by nie dostać skurczu karku musiałem wykonywać rozmaite ewolucje w różnych kierunkach. Głowy nie można było za bardzo pochylić bo zapach sąsiadki skutecznie wybudzał ze stanu niekontrolowanego półsnu. Przed nami kolejne 6-8h drogi minimum. Na ten czas każdy przyznawał mi rację że jednak jazda autobusem to nie był dobry pomysł. Do tej pory nie było łatwo jednak nikt nie przypuszczał, że będzie aż tak źle…
Do Kasamy dojechaliśmy przed 7 rano. Magda (Karoliny siostra) nie wyjechała po nas na czas bo droga z wioski, po całej nocy deszczu, była nie przejezdna. Na dworcu czekało nas mnóstwo pomocników, tym razem z racji później godziny, kompletnie już pijanych, włączając w to taksówkarzy, który gotowi byli nas zawieźć na miejsce. Musieliśmy wytrzymać jeszcze 2-3 godziny odpędzając się od najgorszego elementu, przykuci do miejsca z racji paczek których sami nie damy rady przenieść. Pojawiało się zwątpienie, strach, nienawiść rasowa : ) do dworcowych lujów i wszelkie inne kontrowersyjne uczucia, łącznie z napadami pustego, beznadziejnego śmiechu.
W tym momencie zadawaliśmy sobie pytanie co my tu robimy i dlaczego na własne życzenie !?!

Zdjęcia niestety nie oddają w pełni uroków podróży.

Afrykański posiłek Poli

Znając nieposkromiony apetyt Poli, zastanawiałam się czy przypadnie Jej do gustu kuchnia afrykańska. Początki nie zapowiadały się obiecująco. Pierwszy posiłek dostaliśmy już na trasie Kair-Adis Abeba, kolejny z Adis do Dar es Salaam. Lot do Adis mieliśmy o 2.30 w nocy, posiłek składający się z ziemniaków i jajecznicy miał być więc śniadaniem. Rozespana Pola nie była zainteresowana. Do Dar lecieliśmy o 10.00 więc otrzymaliśmy lunch-ryż z kurczakiem, fasolką i marchewką ,główne składniki mało egzotyczne-całość doprawiona jednak bliżej niesprecyzowanymi przyprawami , a mimo to dość mdły. Pola łyknęła ledwo kilka łyżek. Nie lepszy okazał się nasz wieczorny posiłek po dotarciu do Dar, kurczak (na te kurczaki będziemy skazani przez następny miesiąc) był zbyt pikantny, ajam (rodzaj placka) mdły, głód zaspokojony więc został frytkami. Hotelowe śniadanie okazało się niezwykle skromne, dwa tosty z margaryną i kawałek arbuza. Na szczęście został nam jeszcze zapas orkiszowych rogalików autorstwa babci Alicji, znacznie uszczuplony z powodu długiego koczowania na lotnisku. Przez te pierwsze kilka dni od wylotu rogaliki okazały się nieocenione. Pierwszy Afrykański posiłek spożyła Pola dziś po południu, zasmakowała Jej lokalna odmiana ryżu i łagodny sos.
K.
Oto Pola w akcji:

piątek, 30 grudnia 2011

W Afryca czas płynie inaczej - 4 dni w Dar es Salaam

Zwykle kiedy coś nie pójdzie po naszej myśli na początku to jest duże prawdopodobieństwo, że i później wszystko się posypie. Tak było i tym razem. W Tanzanii wylądowaliśmy w sobotę po południu. Wydawanie wiz na lotnisku trwało wieczność bo paszport przechodzi przez ręce 6 osób. Zamówiona taksówka z hotelu nie dotarła na lotnisko by nas odebrać, więc musieliśmy się użerać z lotniskowymi taksówkarzami którzy ze swojej natury są jeszcze gorsi niż zwykli taksówkarze. Standardowa cena z lotniska do centrum to 25USD, nie mało jak za 12km, jednak na stronie hotelu który na szybko znalazłem podczas postoju w Kairze odbiór kosztował 15 USD, mieliśmy więc punkt odniesienia do targowania. Początki nie były łatwe bo każdy miał nas w nosie, jednak gdy na stronie znalazłem taksówkarza który zgodził się nas zabrać za tę cenę to rozpętała się nagle wojna. Kilku taksówkarzy o mało się nie pobiło, pogonili tego który zgodził się pojechać za 15USD, ale za to w tym momencie już każdy był gotów pojechać w tej cenie.
Hotel który wybraliśmy to Econo Lodge. Bardzo trudno go znaleźć samodzielnie w Internecie, jak również nie funkcjonuje w większości przewodników, ale jest to relatywnie najlepsza opcja na nocleg w Dar, zarówno pod względem lokalizacji w samym centrum jak i ceny ( za trójkę z AC płaciliśmy 30USD/doba).
Pierwsze wrażenia z miasta były umiarkowanie pozytywne bowiem przygotowaliśmy się na coś gorszego. Co więcej, centrum miasta jest zdominowane przez hindusów, do nich bowiem należy znakomita większość biznesów w mieście od naszego hotelu, przez sklepy, restauracje, do firmy transportowej z której usług przyjdzie nam skorzystać później. Nie zmienia to jednak faktu, że większość mieszkańców to czarnoskórzy Afrykańczycy. Żyłki do biznesu w genach najwyraźniej nie otrzymali.
W centrum, nawet po zmroku, czuliśmy się dosyć bezpiecznie. Nasze zaniepokojenie wywoływały jedynie ostrzeżenia które wypełniały jedną ze ścian w hotelu. Na wszystko trzeba uważać, wszędzie nas mogą okraść, po zmroku lepiej nigdzie nie wychodzić, nie wsiadać z nikim do samochodu, a jeśli nawet spotkamy policjanta to lepiej przyprowadzić go do hotelu i wylegitymować się dopiero tam, bo inaczej nie ma pewności, że to w ogóle policjant. Gdy jednego z wieczorów około pierwszej w nocy zszedłem do hotelowego hallu z zapytaniem gdzie znajdę jeszcze otwarty sklep, stróż nocny spojrzał na mnie z politowaniem i wysłał powrotem do pokoju.
W sobotę było już za późno by udać się na dworzec Tazara gdzie mieliśmy nadzieję nabyć bilety na pociąg na dalszą podróż. Gdy pojechaliśmy tam w niedzielę to okazało się, że wszystko jest zamknięte na cztery spusty. Pociąg kursuje dwa razy w tygodniu, a dodarcie do naszego celu zajmuje zwykle około dwóch dób. Nic nie podejrzewając, zmarnowaliśmy więc kolejny dzień, a gdy pojawiliśmy się na stacji ponownie w poniedziałek 19.12 to dowiedzieliśmy się, że niestety nie ma już biletów w 1 i 2 klasie, a następne dostępne są na 27.12. Rujnowało to nasz plan doszczętnie bowiem na wigilię chcieliśmy być w Zambii u siostry Karoliny. Zostały nam dwie możliwości albo klasa 3 w pociągu, czyli tzw. wagon bydlęcy o którym dużo się dowiadujemy u nas w szkole w kontekście historii, ale nikt nie wspomina, że po dziś dzień można tak podróżować z własnej woli i jeszcze do tego płacąc, albo podróż autobusem która przeze mnie już na początku była zdyskwalifikowana. Pod naporem dziewczyn musiałem jednak skapitulować i po zakupie biletów we wtorek, w środę o 5 rano wyruszyliśmy w najgorszą podróż tej wyprawy.
Czy warto spędzić kilka dni w Dar? Nie warto. Miasto to nie odznacza się niczym nadzwyczajnym. Afrykański brud, smród i syf który jest tu najbardziej charakterystyczny spotkamy w podróży przez większość afrykańskich miast i miasteczek, jeśli istnieje więc możliwość nie zatrzymywania się tutaj to warto z niej skorzystać.

Nieplanowany postój w Egipcie

Po wyczerpującym 8 godzinnym oczekiwaniu w Kairze okazało się, że nasz lot został anulowany o czym wcześniej ani my ani absolutnie nikt na lotnisku nie wiedział. Żeby było zabawnie, służby lotniskowe poinformowały nas że samolot Ethiopianu nie przyleciał, ale pewnie przyleci jutro. Nie udało się też skontaktować z nikim z obsługi linii lotniczych więc pozostawiono nam wybór – kolejne 24 godziny oczekiwania na terminalu na lot kolejnego dnia, lub zakup wizy i wycieczka do stolicy. Zapomniałem dodać że była 1 w nocy.
Źli i zmęczeni zakupiliśmy wizy i udaliśmy się „ochoczo” wytargować akceptowalną cenę za taksówkę do centrum, co udało nam się nawet dosyć sprawnie. Jak to jednak bywa w takich okolicznościach, po dojechaniu do celu okazało się, że musieliśmy niedosłyszeć i cena jest dwa razy wyższa. Szczęście w nieszczęściu, bagaż nadany mieliśmy już do Dar es Salaam, przy sobie mieliśmy tylko podręczne plecaki, wręczyłem więc - skądinąd miłemu Panu - umówioną kwotę, życzyłem szczęścia i udaliśmy się w stronę hotelu.
Określenie hotel w nazwie przybytku, w którym się znaleźliśmy okazało dużo za dużo na wyrost, jednak z racji późnej godziny i obdartej okolicy nie wypadało nam narzekać. Po śniadaniu składającym się m.in. z przeterminowanego o 3 miesiące masła udaliśmy z celem interesującego wypełnienia dnia, gdyż nasz samolot ponownie miał odlecieć o szczęśliwej godzinie 2.30AM. Jako, że nic nie mieliśmy zaplanowanego postanowiliśmy odwiedzić Egyptian Museum które było w okolicy. Napotkany po drodze dziennikarz Duńczyk, który chwalił się ogromna znajomością Egiptu i Afryki w ogóle, na pytanie czy był w w/w muzeum odpowiedział, że do muzeów to on w zasadzie chodzi tylko jak jest zła pogoda. Nie ostudziło to naszego zapału. W muzeum oczywiście jak to w muzeum, parter wypełniony kamiennymi posągami i rzeźbionymi tablicami wyniesionymi z przeróżnych grobowców, skarby raczej drugiej kategorii, gdyż te pierwszej znajdują się w British Museum w Londynie, oraz muzeach w kilku innych dużych miastach europejskich. Zgłębianie historii mimo kilkudziesięciu złotych wydanych na bilet nie wciągnęło na tyle Karoliny by postanowiła sprawdzić co znajduje się piętrze drugim, które – mimo iż tu również za wiele napisane po angielsku nie było – pełne było przedmiotów lżejszych i sporo ciekawszych jak np. dobrze zachowana mumia, mumia bez głowy (ktoś jej urwał szabrując maskę), mumia z rozwiniętym bandażem na nodze i co się najbardziej spodobało Poli: Mumia mama, tata i dziecko. Zakaz robienia zdjęć sumiennie był przestrzegany więc zwłok rodziny sprzed 3 tysięcy lat nie udało nam się sfotografować.
Nasze muzeum znajdowało się tuż obok słynnego placu Tahrir, grzechem więc byłoby nie sprawdzić co się tam dzieje. Napotkany wcześniej Duńczyk , który do muzeów nie chodzi, napomknął że na placu już nic się nie dzieje. Był jednak chyba na innym placu, bo tam gdzie my dotarliśmy było mnóstwo ludzi, zbudowane były miasteczka z namiotów (w tym medyczne do których zwożono obitych protestujących). Co prawda najgłośniej działo się w jednej z uliczek odchodzących od placu gdzie paliły się opony, co chwile przywożono na skuterku półprzytomnych do „białego miasteczka”, i gdzie podobno wg. relacji jednego z protestujących strzelali snajperzy. Z tego co widzieliśmy to może i strzelali ale raczej z gumowych kul. Nota bene przy wspomnianej uliczce znajduje się stacja metra o nikomu nie kojarzącej się nazwie „American University”. Plac jest dziś pełen ludzi, którzy mimo niedawnych wyborów nie do końca są zadowoleni z przebiegu sytuacji. Tak naprawdę rewolucja, którą zapoczątkowali obróciła się przeciwko nim, a najwięcej zyskali ci, którzy siedzieli cicho. Prawdopodobnie najwięcej głosów w wyborach zyska bractwo muzułmańskie, które chce zamienić Egipt w państwo religijne, co kłóci się z wyobrażeniami sporej ilości protestujących tu już od ponad roku ludzi. Po krótkiej rozmowie z pierwszym lepszym z nich okazuje się, że w wyborach nikt ich nie reprezentował, nie mieli więc nawet kogo wybierać. Jak zwykle wyszło na opak, zamiast stworzyć struktury, które będą reprezentowały ideały których domagano się podczas protestów, wzięli się do walki którą teoretycznie nawet wygrali, ale zyskał na tym kto inny. Zamienił stryjek siekierkę na kijek, czego efektem może się stać państwo religijne na kształt Arabii Saudyjskiej. W każdym razie na placu w dalszym ciągu jest gorąco.
Gdy zaczęło się zmierzchać czas było się zbierać. Wsiedliśmy do autobusu w stronę lotniska i zacisnęliśmy kciuki za powodzenie dalszej podróży.