Dzięki znajomościom Magdy zostaliśmy zaproszeni na obiad w jednym z domów w wiosce. Był to dom murowany, z elektrycznością i przed domem było nawet ujęcie wody, a więc taki miejscowy "high class". Normą bowiem w Zambii są domy ulepione z błota, które oprócz małego paleniska nie posiadają żadnych dodatkowych udogodnień.
Pierwsze wrażenia z wizyty uświadomiły nam, że nie "pierwszej świeżości" dom Magdy to na tutejsze warunki, rezydencja niczym dla nas pałac w Konstancinie. Obdrapane ściany, karaluchy maszerujące we wszystkie strony, żyjące niczym w symbiozie z mieszkańcami, ogólnie skromnie. Zauważyliśmy jednak jeden wspólny akcent dla obu naszych kultur. W chałupie nędza jak cholera, ale na honorowym miejscu stoi sprzęt hi-fi. Identycznie jest przecież u nas. Można nie dojadać, brudno wokoło, ale plazma w domu wisieć musi.
Staraliśmy się wczuć w klimat, niczym podczas naszej niegdysiejszej wyprawy w Laosie do lokalnej wioski, ale w afryce (prawdziwej, nie turystycznej) już wyzbyto się chyba całego plemmienno-kulturowego dziedzictwa i pozostał już tylko zwykły obraz nędzy i rozpaczy. Tę lukę w ludzkich potrzebach starają się zapchać wszelkiej maści misjonarze, od księży katolickich, przez jehowych których tu nie brakuje, do w zasadzie wszelkiej maści innych dziwnych religii i pseudoreligii, bowiem nigdzie na świecie nie jest tako zdobyć posłuch jak tutaj. Wszędzie na świecie ludzie są zakorzenieni w swojej historii, lokalnych obyczajach czy kulturze tu wydaje się być pustynia. Każdy wydaje się żyć jak na to okoliczności pozwalają nie martwiąc się ani o przeszłość ani o przyszłość.
Nasze obserwacje są więc również skromne. Podstawowym składnikiem posiłku w Zambii jest nshima (nazywana w innych krajach również Ugali). Jest to mączka kukurydziana którą dodaje się do wrzątku i po ugotowaniu wychodzi rodzaj papki - kleiku o neutralnym smaku. Typową częścią dostarczającą witaminy jest papka z liści dyni które mają smak zwykłej trawy. Przychodząc w gości przynieśliśmy ze sobą kurczaka który nie jest codziennym składnikiem miejscowej diety. Co więcej - zapytaliśmy raz jedno z dzieci jak udały się święta w tym roku, w odpowiedzi usłyszeliśmy: W tym roku nie było świąt. - Jak to? - dopytujemy. - Bo nie było kurczaka. Smutna to historia, ale i dosyć smutna rzeczywistość.
Obiad ugotowaliśmy wspólnie tak jak pozwalały na to warunki. Mając już spore doświadczenie w posiłkach "których wcale nie mamy ochoty jeść" sposób przygotowania nie wywoływał już na nas wrażenia. Pola zasmakowała nawet w nshimie którą jadła, aż jej się uszy trzęsły. Dla uspokojenia dodam, że nic nikomu się nie stało po jedzeniu i wszyscy spokojnie przespali następującą noc :)
Przeflancowanie ludzi na katolicyzm, jakiekolwiek środki nie zostały ku temu użyte, wyjałowiło kompletnie tutejszą ziemię. Pod względem kulturowym jest więc nijako. Zastanawiam się co może być tego przyczyną. Czy kultura miejscowych była aż tak słaba, że tak łatwo poddała się obcym wpływom? Dla porównania przychodzą mi do głowy austarlijscy Aborygenowie którzy w celu ochrony własnej kultury stali się outsiderami we własnym kraju i tak na prawdę do dzisiaj w znakomitej większości są jej wierni. Może ten katolicyzm jeszcze się tu po prostu dobrze nie zakorzenił, nie okrzepł i dlatego odnosi się takie fałszywe wrażenie, jakby się bardziej oglądało zabawę w kulturę, w tradycję niż coś autentycznego.
Biorąc pod uwagę to o czym wspominam wyżej nasza wizyta nie do końca była doświadczeniem kulturowym, tylko zwykłym doświadczeniem biedy w jakiej żyją miejscowi. I to jest w tym chyba najsmutniejsze.
sobota, 14 stycznia 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
To niewiarygodne, że ludzie mieszkają w takich warunkach!
OdpowiedzUsuńhttp://autobiografiapodroznika.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń