W Afryce wszystko zajmuje dwa razy więcej czasu i nikt się tym nie przejmuje. Nic w tym dziwnego jeśli zakup biletów na autobus zajmie nam cały dzień. Afryka jest brudna, zapuszczona, i zaniedbana do tego stopnia że nawet w centrum miasta większość ulic jest niewybetonowana. Brodząc po kolana w śmieciach i błocie udałem się zgodnie ze wskazówkami recepcjonisty z hotelu w miejsce, gdzie znajdują się biura przewoźników. Jako, że to był jeden z pierwszych dni w Afryce trudno mi było uwierzyć, że takie biuro, w którym od ręki trzeba zapłacić za bilety, może wyglądać jak zapuszczony kurnik. Zanim więc w to uwierzyłem i zakupiłem bilety musiałem odwiedzić trzy różne.
Wszystkie autobusy dalekobieżne z Dar wyruszają o świcie, a więc aby przed 6 dotrzeć na dworzec musieliśmy wyruszyć o 5 rano. Pech nas nie opuszczał więc utknęliśmy w korku, a do tego zaczął padać rzęsisty deszcz. Sporo spóźnieni dotarliśmy na dworzec Ubungu, który w opowieściach wszystkich spotkanych do tej pory osób, głównie miejscowych, nie miał najlepszej opinii. Taksówkarz dogadał się z miejscowym tragarzem z wózkiem i wysadził nas w miejscu bliżej dla nas niesprecyzowanym, w strugach deszczu, z naszymi kartonami z zabawkami, które okazały przez dalszą naszą podróż przekleństwem. Dobre w tym wszystkim było to, że tragarz zaprowadził nas prosto do autobusu, a zabawne że za 4 minuty pomocy z rozbrajającą szczerością zażądał 30USD. Nie krył swojego niezadowolenia, gdy otrzymał „tylko” 5. Nie miałem jednak czasu zbyt długo znosić jego humorów, bo gdy na dworzu było jeszcze ciemno, znalazło się jeszcze kilku pomocników, którzy zaoferowali się by nasze bagaże umieścić w luku bagażowym. Trudno jednak w tym całym bałaganie było dopilnować wszystkie nasze paczki, tym bardziej że wszyscy nasi pomocni już domagali się specjalnej opłaty za bagaż i bynajmniej nie były to kwoty kilku dolarowe, nikt bowiem nie schodził poniżej 30. Pozostało mi tylko przytakiwać głową i mieć nadzieję, że żadna z paczek nie zmieni właściciela. Nasze plecaki, z którymi najtrudniej było nam się rozstać, a i pewnie były najsmakowitszym kąskiem, siłą rzeczy, na najbliższe 19h, musiały wylądować w środku autobusu, między naszymi nogami. Gdy luki bagażowe były zamknięte, to pozostało mi już tylko obiecywać, że za bagaż zapłacę po dotarciu do celu, co nie wzbudziło ogólnego zadowolenia, jednak szybko odjechaliśmy więc na chwilę można było odsapnąć. Numer z opłatą za bagaż jest jak dotąd najczęstszym przekrętem z jakim się spotkaliśmy, na który by się załapać wystarczy być białym (lub po prostu zielonym). Być może nawet większość by się na niego dała oszukać, gdyby żądane kwoty nie były wzięte z kosmosu, na wszelki jednak wypadek upewniliśmy się przy zakupie biletów czy, i ewentualnie ile, dodatkowo kosztowałoby przewiezienie naszego bagażu.
W mentalności czarnych Afrykańczyków, o których mimo poprawności politycznej mam zamiar pisać dalej Murzyni, bo nie uważam że jest to określenie pejoratywne, natomiast znacznie krótsze, każdy biały jest bogaty, a co więcej posiada w domu maszynkę do drukowania dolarów. Nic więc nie zaszkodzi, gdy za jakąkolwiek pomoc zażąda 100 dolarów (bo takie wypadki nie są odosobnione), a gdy dostanie odpowiednio mniej (ale i tak znacznie za dużo), to zamiast podziękować, robi minę jakby go ktoś oszukał. Statystyczny Murzyn, mimo że biedny, nie ruszy się do roboty gdy nie zapłaci się mu przynajmniej 10 razy więcej niż mu się należy, o czym będziemy pisać wielokrotnie na tym blogu i co jest największym problemem nie tylko w podróżowaniu, ale jest ogólną przyczyną nędzy na tym kontynencie.
Mniejsza z tym, pierwszy horror za nami, jednak nie minęło 10 minut, gdy okazało się że niestety nasz autobus nie jest odporny na deszcz gdy solidną strużką leciała na głowę Karoliny (i Poli) woda z okna, i po 30 minutach Karolina była solidnie przemoczona. Pola okazała się być bystrzejsza i zażądała zmiany miejsca z kolan Karoliny na moje. Gdy po kolejnych 20 minutach stanęliśmy w środku pola na dobre dwie godziny (choć nie wiadomo było jak długo postoimy), Karolina przemoczona, ja z plecakiem między nogami i Polą na rękach, a przed nami 1200km drogi, dopełniło to obrazu nędzy i rozpaczy w jakiej się znaleźliśmy.
Nasz plan podróży przewidywał dojechanie do granicy w Tundumie, przekroczenie jej i złapanie autobusu w Nakonde do Kasamy. Granica czynna tylko w ciągu dnia od 6.30. Podróż autobusem do Tundumy, mimo iż długa, to minęła bez większych rewelacji do czasu, gdy dojechaliśmy do celu już grubo po północy. Znalezienie się na dworcu autobusowym w Warszawie o takiej porze nie wzbudzało by we mnie poczucia bezpieczeństwa, a co dopiero w głębokiej Afryce. Historia zaczęła się powtarzać jak tylko wysiedliśmy z autobusu jako jedyni biali (innej bladej twarzy turysty nie spotkamy w naszej podróży do czasu powrotu do Dar). Błysk w oku pojawił się wśród oczekujących „pomocników” mających już prawie pewność, że głodni do domu nie wrócą. Ludzie z autobusu powoli się rozchodzili, a my po skompletowaniu bagażu, który na nasze szczęście okazał się w komplecie, i po odparciu kilku ataków nieznanych nam osób oczekujących od nas opłaty za bagaż w wysokości –dziesięciu USD, zostaliśmy na dworcu praktycznie sami wśród gromady podejrzanie wyglądających „pomocników”. Nie pozostało nam niestety nic innego jak skorzystać z pomocy jednego z nich, gdyż z naszymi paczkami charytatywnymi nie byliśmy w stanie się zabrać samodzielnie. Mimo iż nie czuliśmy się zbyt bezpiecznie, to wybrany przez nas pomocnik, rozgonił resztę, podjechał wózkiem i obiecał nas zabrać do „high class” hotel, który nota bene okazał się jeszcze droższy niż hotel w Dar, ale w zaistniałych okolicznościach nie miało to większego znaczenia. „High Class” Hotel znajdował się może ze 350m dalej, jednak droga do niego prowadziła przez charakterystyczne dla całej Tanzanii (a przynajmniej do tego co widzieliśmy przez całą drogę) zapuszczone slumsy, w których pozostało nam jedynie liczyć, na to że za chwilę nie zostaniemy puszczeni w samych skarpetkach. Po dotarciu na miejsce, którego jedynym mankamentem okazała się odbywająca się właśnie na parterze dyskoteka, spotkało nas kolejne rozczarowanie (którego już mimo wszystko z premedytacją się spodziewaliśmy) gdy nasz pomocnik zażądał 50USD za kilka minut wykonanej pracy. Gdy otrzymał 5USD był tak zawiedziony jakby się przed chwilą dowiedział, że nie otrzyma wypłaty za trzy miesiące pracy w kamieniołomach. Jedyne co mu mogłem zaproponować żeby rozładować napięcie, to 10USD następnego dnia za pomoc w przewiezieniu naszych paczek przez granicę tanzańsko-zambijską do kolejnego autobusu. W tym momencie wszyscy mieliśmy szczerze dosyć wszelkiej charytatywnej pomocy komukolwiek, a wiezione paczki chętnie byśmy wyrzucili lub zlicytowali na bazarze, by uniknąć kolejnych tego typu wydarzeń.
Jak to bywa w takich okolicznościach, nasz pracowity przyjaciel czekał na nas już od rana, okazało się tylko, że nie do końca się zrozumieliśmy. Wyszło na to, że te 10USD to jestem mu winien za wczoraj, a za dzisiejszą pomoc to oczywiście 50USD, bo do granicy trochę dalej. W ramach wielkoduszności otrzymaliśmy rabat 20USD i już za jedyne 30USD był gotów nam pomóc wozić kredki dla dzieci przez całe 600 metrów. Całe szczęście, znalazł się mediator, jeden z pasażerów naszego poprzedniego autobusu i powiedział naszemu pomocnikowi, żeby się walnął w głowę, a potem przekazał mu sugestywnie jeszcze inne treści w lokalnym języku, na tyle skutecznie, że doszło do transakcji na zaproponowanych przez nas warunkach. Paczki zostały więc zapakowane na „złoty” rower i udaliśmy się w kierunku granicy.
Granica niczym nie różniła się od bazarku i była to z pewnością najmniej graniczna granica jaką kiedykolwiek widzieliśmy, a widzieliśmy wcale nie mało. Na bazarku, na którym królowały używane buty z darów dla powodzian, i sprzedawcy w koronkowych koszulkach, stały dwa budynki w mocno nadwyrężonym stanie, do których wchodziło się tylko dobrowolnie po to by otrzymać stempel wyjazdowy z Tanzanii i wizę do Zambii. Żadnej innej kontroli nie ma więc można się dowolnie poruszać we wszystkie strony po okolicy, jak również oszczędzić 50USD za wizę (jakkolwiek to może okazać się w przyszłości nie do końca dobrym pomysłem).
Po drugiej stronie okazało się, że wszystkie bilety na kurs o 12:30 zostały wyprzedane, możemy więc pojechać tylko tym o 14 który na miejsce dojeżdża o 23. Przed nami więc kolejne 4 godziny oczekiwania, które zgodnie z naszym szczęściem zmieniły się w 6. Nikt jednak nie raczył poinformować nas o zmienionej godzinie odjazdu autobusu, który ponoć się zepsuł i jest naprawiany i w zasadzie to nie wiadomo ile to zajmie.
Pech zdawał się odwrócić gdy w końcu wyruszyliśmy. Autobus a raczej bus nie był przepełniony. Zambijski krajobraz okazał się dużo bardziej przyjemny dla oka. Widać że Zambia to kraj rolniczy, o dużo mniejszym zaludnieniu, gdzie slumsowy krajobraz wiosek pokrytych eternitem lub blachą falistą, zastąpiony jest sielskim widokiem chat krytych strzechą rozrzuconych wśród zielonych pól aż po horyzont. Próbując się w końcu wczuć w tą przyjemną stronę Afrykańskiego złudzenia jakie pielęgnujemy w sobie oglądając filmy przyrodnicze, rozkoszowaliśmy się widokami za oknem. Sielanka nie trwała jednak długo gdyż prawdziwa Afryka dała znać o sobie już po chwili. Autobus który jechał przed nami zepsuł się w polu i trzeba mu było jakoś pomóc. Godzina wysiłku dwóch kierowców nie pomogła, a więc postarano się sklecić linę holowniczą (na moje oko z łańcuchów i pasków podróżnych) która się co chwilę rwała i trzeba ją było naprawiać. Postanowiono przepakować bagaże do autobusu z tyłu a wszyscy pasażerowie z dwóch autobusów władowali się do naszego. W rzędzie przeznaczonym dla 3 osób siedziało 6 plus Pola na naszych kolanach, pod nogami mieliśmy paczki, a nasze plecaki zapakowano do autobusu z tyłu. Dziwne zrządzenie losu sprawiło że zepsuty autobus nagle ożył wyprzedził nas i pojechał do przodu pusty (tylko z częścią bagaży). Nie było wygodnie, ale najgorsze czekało na nas dopiero później tym bardziej że znaczna część drogi to była zwykłą droga polna.
Po kolejnej godzinie na jednym ze zjazdów okazało się że dziwnie naprawiony autobus ponownie się zepsuł. Próba odpalenia go na „pych” spowodowała tylko że wjechał w krzaki, nikt bowiem z tych co go pchali nie zauważył że za kierownicą nie ma kierowcy (sic!). W przedstawionym nam planie zepsuty autobus miał tam zostać z naszymi bagażami do czasu usunięcia usterki, a nasze bagaże będą do odbioru w mieście docelowym następnego dnia. Niewiele osób to zrozumiało bo każdy rzucił się po swoją walizkę, w autobusie zostały więc tylko wielki wory z różnymi produktami rolnymi. Nie do końca wierząc w zapewnienia sam również rzuciłem się odszukać nasze plecaki, na które oczywiście, jak i na żadne inne bagaże, nie było miejsca. Było około godziny 21. Pozostało nam blisko 400km z czego około 250 po polnej drodze. Nie zmieściłem się już drzwiami do autobusu i musiałem wsiadać oknem. Dzięki Bogu Pola już usnęła. W naszym autobusiku było chyba z 50osób, każdy ze sporym bagażem. Fetorek zmęczonych podróżą ciał mieszał się z kwaśnym zapachem murzyńskiej skóry. W naszym rzędzie 6 osób plus Pola. Ja przy oknie z plecakiem który był tak ciężki że niemożliwe go było trzymać na kolanach tym bardziej że pod nogami mieliśmy kartony z zabawkami. Oparłem plecak o zagłówek swój i pasażera przede mną, jednak wtedy brakło miejsca na moją głowę którą by nie dostać skurczu karku musiałem wykonywać rozmaite ewolucje w różnych kierunkach. Głowy nie można było za bardzo pochylić bo zapach sąsiadki skutecznie wybudzał ze stanu niekontrolowanego półsnu. Przed nami kolejne 6-8h drogi minimum. Na ten czas każdy przyznawał mi rację że jednak jazda autobusem to nie był dobry pomysł. Do tej pory nie było łatwo jednak nikt nie przypuszczał, że będzie aż tak źle…
Do Kasamy dojechaliśmy przed 7 rano. Magda (Karoliny siostra) nie wyjechała po nas na czas bo droga z wioski, po całej nocy deszczu, była nie przejezdna. Na dworcu czekało nas mnóstwo pomocników, tym razem z racji później godziny, kompletnie już pijanych, włączając w to taksówkarzy, który gotowi byli nas zawieźć na miejsce. Musieliśmy wytrzymać jeszcze 2-3 godziny odpędzając się od najgorszego elementu, przykuci do miejsca z racji paczek których sami nie damy rady przenieść. Pojawiało się zwątpienie, strach, nienawiść rasowa : ) do dworcowych lujów i wszelkie inne kontrowersyjne uczucia, łącznie z napadami pustego, beznadziejnego śmiechu.
W tym momencie zadawaliśmy sobie pytanie co my tu robimy i dlaczego na własne życzenie !?!
Zdjęcia niestety nie oddają w pełni uroków podróży.
sobota, 31 grudnia 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ogromnie się cieszę z tego że ponownie tu trafiłam, całkiem przypadkiem. Córcia przepięknie Wam wyrosła:) Życzę wspaniałego Sylwestra i niesamowitym wspólnych przygód! Z zimnej Polski pozdrawiam
OdpowiedzUsuń